Ciało zmarłego pilota owinęli w płachty przesycone tak wonnymi olejkami, że Maciusiowi, który po odbytej ceremonii ukląkł, aby zmówić za niego modlitwę, aż zakręciło się w głowie. „Co to wszystko ma znaczyć?" — pytał siebie Maciuś. Stało się coś nadzwyczajnego, to jasne, ale co? Wygląda tak, jakby Maciuś uratował życie Bum-Drumowi i jego stu żonom. Niby jest tak, że Maciusiowi nie grozi żadne niebezpieczeństwo. Ale czy można być pewnym czegoś w kraju tych dziwnych ludzi? Skąd zebrała się taka straszna masa Murzynów? Co oni będą robili? Bo tymczasem rozpalili w lesie parę tysięcy ognisk i tańczyli. grali, śpiewali. Każda muzyka co innego grała, każde plemię co innego śpiewało. Że nie byli tu tylko poddani Bum-Druma, poznał Maciuś po ich strojach. Jedni musieli być z lasów, bo przybrani w zieleń i pióra ptaków, drudzy nosili na plecach pancerze wielkich morskich żółwi, inni przystrojeni w skóry małp, jeszcze inni zupełnie nadzy, tylko w nosach i w uszach mieli ozdoby. Nie bał się Maciuś, bo już nieraz patrzył odważnie śmierci w oczy, ale sam jeden daleko od domu, wśród tysięcy dzikusów, sam jedniusieńki... Nie, tego było za wiele nawet dla mężnego serca Maciusia. A gdy przypomniał sobie jeszcze poczciwego towarzysza, który w tak tajemniczy sposób zginął, taka go opanowała żałość, że wybuchnął głośnym płaczem. Maciuś zajmował osobny szałas ze skór lwich i tygrysich i myślał, że może się swobodnie wypłakać, że go nikt nie usłyszy. Ale się omylił. Mała Klu-Klu czuwała, mała Klu-Klu nie odstępowała Maciusia ani na krok. I teraz znów zobaczył ją przy świetle ogromnego brylantu. I Klu-Klu płakała, położyła swą małą czarną rączkę na jego czole i zalewała się rzewnymi łzami. O, jak żałował Maciuś, że nie znał języka ludożerców. Klu-Klu wszystko by mu powiedziała. Mówiła coś do niego, mówiła bardzo powoli i parę razy powtarzała ten sam wyraz. Myślała, że tak może Maciuś zrozumie. Pokazywała coś na migi. Ale z tego wszystkiego dwóch rzeczy domyślił się Maciuś: że Klu-Klu jest jego najwierniejszą przyjaciółką na świecie i że Maciusiowi żadne nie grozi niebezpieczeństwo — ani teraz, ani w przyszłości. Mimo zmęczenia Maciuś całą noc nie spał. Nad ranem dopiero uspokoiły się trochę krzyki i Maciuś zasnął. Ale znów go obudzili, znów posadzili na tronie i każda grupa Murzynów składała prezenty. Maciuś uśmiechał się, dziękował, ale rozumiał, że na całym świecie nie ma tylu wielbłądów, żeby to wszystko przewieźć przez pustynię. Zresztą zagraniczni królowie przed samym wyjazdem Maciusia oświadczyli, że tylko klatki z dzikimi zwierzętami przepuszczać będą przez swoje państwa, ale nic więcej, choćby im Maciuś nie wiedzieć ile chciał zapłacić. „Ach, co za szkoda — myślał Maciuś — że moje państwo nie ma własnego portu i własnych okrętów". A jeśli mam prawdę powiedzieć — pomyślał też Maciuś, że gdyby wybuchła nowa wojna i Maciuś znów ją wygrał, to zagraniczny król musiałby dać mu jeden port na morzu, żeby Maciuś nie potrzebował ich łaski. Chętnie zostałby Maciuś jakiś tydzień, żeby wypocząć, ale nie mógł; a co będzie, jeśli bez niego wybuchnie wojna? Jak sobie poradzi później z czytaniem listów? Przecież miał co dzień czytać sto listów i stu dzieciom dawać podczas audiencji wszystko, co im potrzebne. — Trzeba wracać — mówi Maciuś do Bum-Druma, pokazując na wielbłąda, macha ręką na północ. Bum-Drum zrozumiał. Potem Maciuś pokazał, że chce zabrać do domu ciało dzielnego pilota. Bum-Drum zrozumiał. Kiedy odwinięto nasycone pachnidłami szmaty, Maciuś zobaczył swego towarzysza zmarłego: był teraz zupełnie biały i twardy jak marmur. Włożono go do hebanowej skrzyni i pokazano Maciusiowi na migi, że może go zabrać. Do drugiej skrzyni złożono szczątki spalonego aeroplanu. Maciuś pokazał, że tego może nie brać. Zdziwiło go bardzo, że Bum-Drum strasznie się ucieszył, jak gdyby spalony aeroplan był czymś nadzwyczajnie ważnym. No dobrze, ale najważniejszego Maciuś nie wiedział: czy Bum-Drum jest jeszcze ludożercą, czy nie? Nie było innego sposobu tylko wziąć Bum-Druma ze sobą. I Maciuś wziął Bum-Druma. I znaną już drogą ruszyła królewska karawana przez pustynię. I dopiero w swoim gabinecie, w swojej stolicy zrozumiał Maciuś te wszystkie dziwne rzeczy, których był świadkiem w kraju ludożerców. Profesor, który znał pięćdziesiąt języków, tak wytłumaczył Maciusiowi. Kiedy jeden z przodków Bum-Druma chciał przestać być ludożercą i go otruli — najstarszy kapłan dzikich ogłosił takie stare podanie: Przyjdzie czas, kiedy ludożercy się zmienią. Będzie tak: Nad wieczorem pokaże się razu pewnego ogromny ptak, który będzie miał żelazne serce, a w jego prawym skrzydle wisieć będzie dziesięć zatrutych strzał. Ten ptak siedem razy okrąży polankę królewskiej stolicy i spadnie. Ten ptak będzie miał ogromne skrzydła, cztery ręce, dwie głowy, troje oczu i dwie nogi. Jedna głowa i dwie ręce tego ptaka zatrują się jedną z dziesięciu strzał i umrą. Dwa razy rozlegnie się piorun- Wtedy najstarszy kapłan będzie spalony, pęknie żelazne serce wielkiego ptaka. I zostanie się z ptaka tylko kawał marmuru, garść popiołu — i biały człowiek, który się stanie królem wszystkich czarnych królów. I wtedy Murzyni przestaną być ludożercami i zaczną się uczyć od białych ich różnych sztuk i mądrości. A dopóki ten ptak się nie pokaże, nic zmieniać nie wolno. A każdy król, który zechce coś wcześniej zmienić, musi zginąć od ognia albo od trucizny. Bum-Drum wybrał ogień. I akurat wtedy, kiedy miało się odbyć uroczyste spalenie Bum-Druma i otrucie jego stu żon — zjawił się aeroplan z dwoma podróżnymi. Maciuś dał dwa pioruny, a lotnik — to jest dwie ręce i jedno oko ptaka — zginął, zakłuwszy się przez nieostrożność jedną z dziesięciu strzał zbójców pustyni. Najstarszy kapłan dobrowolnie się spalił, wielki ptak spłonął, a Maciuś został królem nie tylko wszystkich ludożerców, ale wszystkich czarnych królów. Tylko że od tej pory ludożercy już nigdy ludzi jeść nie będą, chcą się uczyć czytać i pisać, nie będą do nosa kładli muszli i kości i ubierać się będą tak jak wszyscy ludzie. — To doskonale! — zawołał Maciuś. — Niech Bum-Drum przyśle tu ze stu
Ciało zmarłego pilota owinęli w płachty przesycone tak wonnymi olejkami, że Maciusiowi, który po odbytej ceremonii ukląkł, aby zmówić za niego modlitwę, aż zakręciło się w głowie.
„Co to wszystko ma znaczyć?" — pytał siebie Maciuś.
Stało się coś nadzwyczajnego, to jasne, ale co? Wygląda tak, jakby Maciuś uratował życie Bum-Drumowi i jego stu żonom. Niby jest tak, że Maciusiowi nie grozi żadne niebezpieczeństwo. Ale czy można być pewnym czegoś w kraju tych dziwnych ludzi?
Skąd zebrała się taka straszna masa Murzynów? Co oni będą robili? Bo tymczasem rozpalili w lesie parę tysięcy ognisk i tańczyli. grali, śpiewali. Każda muzyka co innego grała, każde plemię co innego śpiewało.
Że nie byli tu tylko poddani Bum-Druma, poznał Maciuś po ich strojach. Jedni musieli być z lasów, bo przybrani w zieleń i pióra ptaków, drudzy nosili na plecach pancerze wielkich morskich żółwi, inni przystrojeni w skóry małp, jeszcze inni zupełnie nadzy, tylko w nosach i w uszach mieli ozdoby.
Nie bał się Maciuś, bo już nieraz patrzył odważnie śmierci w oczy, ale sam jeden daleko od domu, wśród tysięcy dzikusów, sam jedniusieńki... Nie, tego było za wiele nawet dla mężnego serca Maciusia. A gdy przypomniał sobie jeszcze poczciwego towarzysza, który w tak tajemniczy sposób zginął, taka go opanowała żałość, że wybuchnął głośnym płaczem.
Maciuś zajmował osobny szałas ze skór lwich i tygrysich i myślał, że może się swobodnie wypłakać, że go nikt nie usłyszy. Ale się omylił. Mała Klu-Klu czuwała, mała Klu-Klu nie odstępowała Maciusia ani na krok. I teraz znów zobaczył ją przy świetle ogromnego brylantu. I Klu-Klu płakała, położyła swą małą czarną rączkę na jego czole i zalewała się rzewnymi łzami.
O, jak żałował Maciuś, że nie znał języka ludożerców. Klu-Klu wszystko by mu powiedziała. Mówiła coś do niego, mówiła bardzo powoli i parę razy powtarzała ten sam wyraz. Myślała, że tak może Maciuś zrozumie. Pokazywała coś na migi. Ale z tego wszystkiego dwóch rzeczy domyślił się Maciuś: że Klu-Klu jest jego najwierniejszą przyjaciółką na świecie i że Maciusiowi żadne nie grozi niebezpieczeństwo — ani teraz, ani w przyszłości.
Mimo zmęczenia Maciuś całą noc nie spał.
Nad ranem dopiero uspokoiły się trochę krzyki i Maciuś zasnął. Ale znów go obudzili, znów posadzili na tronie i każda grupa Murzynów składała prezenty. Maciuś uśmiechał się, dziękował, ale rozumiał, że na całym świecie nie ma tylu wielbłądów, żeby to wszystko przewieźć przez pustynię. Zresztą zagraniczni królowie przed samym wyjazdem Maciusia oświadczyli, że tylko klatki z dzikimi zwierzętami przepuszczać będą przez swoje państwa, ale nic więcej, choćby im Maciuś nie wiedzieć ile chciał zapłacić.
„Ach, co za szkoda — myślał Maciuś — że moje państwo nie ma własnego portu i własnych okrętów".
A jeśli mam prawdę powiedzieć — pomyślał też Maciuś, że gdyby wybuchła nowa wojna i Maciuś znów ją wygrał, to zagraniczny król musiałby dać mu jeden port na morzu, żeby Maciuś nie potrzebował ich łaski.
Chętnie zostałby Maciuś jakiś tydzień, żeby wypocząć, ale nie mógł; a co będzie, jeśli bez niego wybuchnie wojna? Jak sobie poradzi później z czytaniem listów? Przecież miał co dzień czytać sto listów i stu dzieciom dawać podczas audiencji wszystko, co im potrzebne.
— Trzeba wracać — mówi Maciuś do Bum-Druma, pokazując na wielbłąda, macha ręką na północ.
Bum-Drum zrozumiał.
Potem Maciuś pokazał, że chce zabrać do domu ciało dzielnego pilota.
Bum-Drum zrozumiał.
Kiedy odwinięto nasycone pachnidłami szmaty, Maciuś zobaczył swego towarzysza zmarłego: był teraz zupełnie biały i twardy jak marmur. Włożono go do hebanowej skrzyni i pokazano Maciusiowi na migi, że może go zabrać.
Do drugiej skrzyni złożono szczątki spalonego aeroplanu. Maciuś pokazał, że tego może nie brać. Zdziwiło go bardzo, że Bum-Drum strasznie się ucieszył, jak gdyby spalony aeroplan był czymś nadzwyczajnie ważnym.
No dobrze, ale najważniejszego Maciuś nie wiedział: czy Bum-Drum jest jeszcze ludożercą, czy nie? Nie było innego sposobu tylko wziąć Bum-Druma ze sobą.
I Maciuś wziął Bum-Druma. I znaną już drogą ruszyła królewska karawana przez pustynię.
I dopiero w swoim gabinecie, w swojej stolicy zrozumiał Maciuś te wszystkie dziwne rzeczy, których był świadkiem w kraju ludożerców. Profesor, który znał pięćdziesiąt języków, tak wytłumaczył Maciusiowi.
Kiedy jeden z przodków Bum-Druma chciał przestać być ludożercą i go otruli — najstarszy kapłan dzikich ogłosił takie stare podanie:
Przyjdzie czas, kiedy ludożercy się zmienią. Będzie tak: Nad wieczorem pokaże się razu pewnego ogromny ptak, który będzie miał żelazne serce, a w jego prawym skrzydle wisieć będzie dziesięć zatrutych strzał. Ten ptak siedem razy okrąży polankę królewskiej stolicy i spadnie. Ten ptak będzie miał ogromne skrzydła, cztery ręce, dwie głowy, troje oczu i dwie nogi. Jedna głowa i dwie ręce tego ptaka zatrują się jedną z dziesięciu strzał i umrą. Dwa razy rozlegnie się piorun- Wtedy najstarszy kapłan będzie spalony, pęknie żelazne serce wielkiego ptaka. I zostanie się z ptaka tylko kawał marmuru, garść popiołu — i biały człowiek, który się stanie królem wszystkich czarnych królów. I wtedy Murzyni przestaną być ludożercami i zaczną się uczyć od białych ich różnych sztuk i mądrości. A dopóki ten ptak się nie pokaże, nic zmieniać nie wolno. A każdy król, który zechce coś wcześniej zmienić, musi zginąć od ognia albo od trucizny. Bum-Drum wybrał ogień. I akurat wtedy, kiedy miało się odbyć uroczyste spalenie Bum-Druma i otrucie jego stu żon — zjawił się aeroplan z dwoma podróżnymi. Maciuś dał dwa pioruny, a lotnik — to jest dwie ręce i jedno oko ptaka — zginął, zakłuwszy się przez nieostrożność jedną z dziesięciu strzał zbójców pustyni. Najstarszy kapłan dobrowolnie się spalił, wielki ptak spłonął, a Maciuś został królem nie tylko wszystkich ludożerców, ale wszystkich czarnych królów. Tylko że od tej pory ludożercy już nigdy ludzi jeść nie będą, chcą się uczyć czytać i pisać, nie będą do nosa kładli muszli i kości i ubierać się będą tak jak wszyscy ludzie.
— To doskonale! — zawołał Maciuś. — Niech Bum-Drum przyśle tu ze stu