Kondzio4Przypominam dziś postać i przesłanie doktora Kinga, gdyż 16 stycznia w Ameryce przypada święto sygnowane jego imieniem. Dla większości Amerykanów, niezależnie od koloru skóry, Martin Luther King jest nie tylko intelektualnym i duchowym autorytetem, ale wręcz idolem bez którego niepodobna myśleć o współczesnej Ameryce. Kraj ten szczyci się tym, że wydał człowieka, który pokazał całemu światu, jak można zmienić rzeczywistość, nie uciekając się do przemocy. I zarazem jest krajem, który z wolna zapomina, o co walczył Martin Luther King.By jednak zrozumieć fenomen dra Kinga, trzeba wpierw zrozumieć sytuację amerykańskich Murzynów w połowie XX wieku. Niewolnictwo zniesiono co prawda w 1865 roku, ale ich sytuacja niewiele się poprawiła. Czarni mieli własne szkoły, nieliczne uniwersytety, szpitale. Segregacja rasowa istniała w restauracjach, hotelach czy autobusach.W takich okolicznościach na świat przychodzi Martin Luther King Jr., w rodzinie baptystycznego pastora. Nikt nie przypuszczał, że może on iść w ślady ojca. Przełom nastąpił, gdy w czasie studiów w Morehouse College, King zetknął się z myślą teologiczną kwakrów. Zachwyciła go przede wszystkim ich koncepcja pasywnego oporu wobec zła. Kwakrzy jako pierwsze i jedyne wyznanie w historii USA potępiło już w połowie XVIII w. niewolnictwo. Co więcej, swoje przekonania zastosowali w praktyce: kwakrzy ofiarowali wolność posiadanym niewolnikom.W roku 1955 Martin Luther King obronił doktorat na Boston University. Zaraz potem wspólnie z żoną wrócił na Południe Ameryki – do Alabamy, gdzie został pastorem. Od tamtej chwili staje się również działaczem społecznym, który walczy o prawa obywatelskie Murzynów w USA.Na czym polegała siła osobowości Martina Luthera Kinga?Po pierwsze, King miał dar gromadzenia wokół siebie ludzi „różnych parafii”. Przypomnimy, że w słynnym marszu przeciw rasizmowi z Selma do Montgomery, obok Kinga maszerował też wielki rabin polskiego pochodzenia, Abraham J. Heschel. Po marszu Heschel powiedział: „czułem jakbym modlił się nogami”.Niektórzy zarzucali im, że zamiast pisać książki, duchowni i rabini tracą czas na manifestacje. Heschel odpowiadał: „Od proroków nauczyłem się tego, że muszę być zaangażowany w sprawy ludzkie, w sprawy cierpiącej ludzkości”. Jedno jest pewne: gdyby żył dziś Martin Luther King czy Abraham J. Heschel, staliby obok tych, którzy tworzą ruch Occupy Wall Street.A gdzie, kiedy rosną zastępy wykluczonych i poniżonych, są nasi duchowi liderzy? Czy widzimy ich w jednym szeregu z oburzonymi, którzy domagają się sprawiedliwości? Nie! Dużo łatwiej rzucić ochłap z pańskiego stołu biedocie niż zastawić tak stół, by mogli przy nim zasiąść wszyscy.Po drugie, King, jako pastor, wierzył nie tyle w moc pięści, czyli przemocy, ile w moc słowa. Był zatem wierny temu, czego nauczał Heschel: „to słowa zmieniają świat”.Przykładem siły słowa, które ma moc zmiany rzeczywistości, jest słynne przemówienie pod waszyngtońskim Lincoln Memorial, które zgromadziło 200 tys. manifestantów. I absolutnie ich porwało. To wtedy dr King wykrzyczał słynne zdanie: „I have a dream…” . Zarazem przekonywał, że przemoc nie może stać się narzędziem oporu: „Nie możemy pozwolić, by nasz protest, który stworzyć ma nowe wartości, osunął się do poziomu przemocy. Przyjdzie nam po wielokroć zdobywać się na to, by na siłę fizyczną odpowiedzieć wyłącznie siłą duchową”.King miał rację: dyktatury, niesprawiedliwość upadają nie dlatego, że zabijają ciało. Upadają, gdyż nie udało im się zabić ducha. A jak mówił ks. Józef Tischner, prawdziwa rewolucja zawsze dokonuje się w sferze ducha.Tym jednak, którzy pytali Kinga, czego jeszcze trzeba, aby był w końcu zadowolony, odpowiadał: „Nie będziemy zadowoleni, dopóki Murzyn będzie ofiarą koszmaru policyjnych przesłuchań. Nie będziemy zadowoleni, dopóki, znużeni podróżą, nie będziemy mogli zaznać spoczynku w motelach przy autostradzie i w hotelach wielkich miast (…) Nie: nie jesteśmy i nie będziemy zadowoleni, dopóki sprawiedliwość wymyka się i ucieka w dal jak woda, dopóki prawość pozostaje nieuchwytna jak woda”.Czy i dziś nie słyszymy podobnego pytania, stawianego przez polityczną, medialną, kościelną i finansową elitę, skierowanego do biednych, robotników, gejów, oburzonych, samotnych matek? Czy i oni nie pytają: „czego jeszcze wam potrzeba, byście w końcu przestali protestować”?Otóż, parafrazując Kinga, trzeba powiedzieć: nie będziemy zadowoleni, gdy za kryzys finansowy spowodowany nieograniczoną chciwością bankierów płacić muszą tylko ludzie biedni. Nie będziemy zadowoleni, gdy nasze demokratycznie wybrane rządy ratują z naszych pieniędzy prywatne banki, a nie ratują upadających zakładów pracy. Nie będziemy zadowoleni, gdy musimy, nie mając wyboru, pracować na śmieciowych umowach i za marne grosze. Nie będziemy zadowoleni, gdy nie stać nas na dobrą edukację dla naszych dzieci. Nie będziemy zadowoleni, gdy Kościoły dbają tylko o zabezpieczenie swoich dóbr materialnych.A więc: nie: nie jesteśmy i nie będziemy zadowoleni dopóty, dopóki nie zbudujemy sprawiedliwszego świata. Dlatego dziś za Martinem Lutherem Kingiem mówię: „I have a dream…”.