Turystykę wypiłem chyba z mlekiem Matki. Uprawiałem różne jej formy, nim dotarłem do turystyki wodnej. Najpierw była kajakowa, przed którą broniłem się zawzięcie i wytrwale przez trzy lata. Kajakarzem był mój kuzyn Rysio, toteż przy każdej możliwej okazji przypuszczał na mnie ataki, chcąc zachęcić do takiej właśnie formy wypoczynku. Stosowałem zabiegi w postaci uwypuklania walorów turystyki pieszej górskiej, czy kolarskiej, umniejszając jednocześnie wartość kajakowej, o której przecież nie wiedziałem zbyt wiele. Kuzyn okazał się jednak bardziej wytrwały niż przypuszczałem, bo kiedy w 1979 roku stanąłem przed dylematem gdzie i jak spędzę urlop, przypuścił generalny szturm. Natychmiast pojawiły się na stole spływowe pamiątki, fotografie, plakietki, proporczyki, wreszcie wykonane różnymi technikami i z dużą pomysłowością wspaniałe bibeloty z korzeni, gałęzi, kory brzozowej lub kamieni rzecznych. Znalazły się też mapy i opisy tras kajakowych. Po przejrzeniu tego wszystkiego nieco "zmiękłem", a kiedy wysłuchałem opowiadań o spływowym życiu, zwyczajach, o przyjaźniach a także o wrażeniach, jakich można doznać tylko w tak bezpośrednim kontakcie z przyrodą, jak czynią to turyści wodni, byłem już prawie "kupiony". Miałem w zanadrzu jeszcze ostatni argument, że przecież trzydzieści i więcej kilometrów dziennie, to kawał drogi, a ja pamiętam, że kiedyś wypożyczyłem na jeziorze kajak i próbowałem dopłynąć do jego końca, a miało tylko trzy kilometry długości. Po przepłynięciu mniej więcej połowy odpuściłem, bo byłem tak zmęczony, że o kontynuowaniu "rejsu" nie było mowy. Oddałem kajak w przekonaniu, że można nim pływać tylko rekreacyjnie w odległości nie większej niż 500 m od przystani. Kuzyn wysłuchał mojego "koronnego" argumentu i rzucił propozycję, bym spróbował raz. Jeśli stwierdzę, że pływanie absolutnie mi nie odpowiada, będę mógł wrócić nawet z połowy trasy a on zaopiekuje się moim bagażem i sprzętem. Ustąpiłem. Taki był początek tej historii wiosłem pisanej na wodzie.
Turystykę wypiłem chyba z mlekiem Matki. Uprawiałem różne jej formy, nim dotarłem do turystyki wodnej. Najpierw była kajakowa, przed którą broniłem się zawzięcie i wytrwale przez trzy lata. Kajakarzem był mój kuzyn Rysio, toteż przy każdej możliwej okazji przypuszczał na mnie ataki, chcąc zachęcić do takiej właśnie formy wypoczynku. Stosowałem zabiegi w postaci uwypuklania walorów turystyki pieszej górskiej, czy kolarskiej, umniejszając jednocześnie wartość kajakowej, o której przecież nie wiedziałem zbyt wiele. Kuzyn okazał się jednak bardziej wytrwały niż przypuszczałem, bo kiedy w 1979 roku stanąłem przed dylematem gdzie i jak spędzę urlop, przypuścił generalny szturm. Natychmiast pojawiły się na stole spływowe pamiątki, fotografie, plakietki, proporczyki, wreszcie wykonane różnymi technikami i z dużą pomysłowością wspaniałe bibeloty z korzeni, gałęzi, kory brzozowej lub kamieni rzecznych. Znalazły się też mapy i opisy tras kajakowych. Po przejrzeniu tego wszystkiego nieco "zmiękłem", a kiedy wysłuchałem opowiadań o spływowym życiu, zwyczajach, o przyjaźniach a także o wrażeniach, jakich można doznać tylko w tak bezpośrednim kontakcie z przyrodą, jak czynią to turyści wodni, byłem już prawie "kupiony". Miałem w zanadrzu jeszcze ostatni argument, że przecież trzydzieści i więcej kilometrów dziennie, to kawał drogi, a ja pamiętam, że kiedyś wypożyczyłem na jeziorze kajak i próbowałem dopłynąć do jego końca, a miało tylko trzy kilometry długości. Po przepłynięciu mniej więcej połowy odpuściłem, bo byłem tak zmęczony, że o kontynuowaniu "rejsu" nie było mowy. Oddałem kajak w przekonaniu, że można nim pływać tylko rekreacyjnie w odległości nie większej niż 500 m od przystani. Kuzyn wysłuchał mojego "koronnego" argumentu i rzucił propozycję, bym spróbował raz. Jeśli stwierdzę, że pływanie absolutnie mi nie odpowiada, będę mógł wrócić nawet z połowy trasy a on zaopiekuje się moim bagażem i sprzętem. Ustąpiłem. Taki był początek tej historii wiosłem pisanej na wodzie.