Napiszcie mi kartke z pamietnika na około 5 stron!! błagam
LadyAgaxD Dzisiejszy dzień zacząłem tak jak każdy inny. Następny szary dzień mojego monotonnego życia. Wstaję, jem śniadanie, myję się i znów wyruszam w tę dżunglę pełną pośpiechu, nienawiści, chciwości. Dziś znów zajęcia. Szczerze mówiąc, mam już tego serdecznie dosyć. Dość bezbarwnego życia. Dni, w których wszystko jest takie samo. Za oknem wieżowca, którym mieszkam jak co dzień zgiełk i pełno latających pojazdów. Z wielu książek dowiedziałem się, że nie zawsze tak było. Ludzie nie spieszyli się tak bardzo. Wiadomo, mieli trochę mniej wygodne życie, ale byli tak naprawdę szczęśliwi. Społeczeństwo czasach w XXV wieku, nie ma na nic czasu. Nie istnieje takie pojęcie jak związek z miłości. Nikt nikogo nie obdarza żadnym uczuciem wyższym. Wiele różnych źródeł powiedziało mi o tej dawnej Warszawie, o stolicy tętniącej życiem, pełnej miłości i wzajemnej życzliwości. Tamte czasy bardzo różniły się od teraźniejszości. Wszystko nie było takie zmechanizowane, nowoczesne. Ludziom nie były potrzebne, ogólnodostępne dzisiaj wynalazki, które źle wykorzystywane są szkodliwe. A moim zdaniem w ogóle są zbędne. Czas wychodzić. Zajęcia już za 5 minut. Ubieram się i wychodzę. Wsiadam do mojego pojazdu i po chwili, jestem sali wykładowej. Profesor jak zwykle zanudza. Teraz nie jest ciężko znaleźć pracę. Nawet największy leń i skończony „głąb” jest w stanie zatrudnić się na czarno, wystarczy że umie strzelać. Dzisiejszy świat potrzebuje jednak ludzi wykształconych, którzy dobrze będą korzystali z osiągnięć i udogodnień. Dlatego właśnie studiuję. Mimo wszystko zdarza mi się nie słuchać wykładowców. Wystarczy, że włączę urządzenie nagrywające, a potem wysłucham wykładu w domu, siedząc w wygodnym fotelu i pijąc musujące kakao. Więc po co mi te lekcje? Bez sensu. Podobnie jak życie bez kogoś bliskiego. Na uczelni jestem tylko po to, żeby zająć sobie czas. Chociaż i tak nie słucham nauczycieli. Praktycznie cały czas myślę o tym, jak wyglądałoby moje życie parę wieków temu. Wyobrażam sobie grono przyjaciół, zero samotności i smutku. Samotność jest moim jedynym przyjacielem, towarzyszem, który nigdy mnie nie opuści. Szkoda. Nikt teraz nie ma ochoty, ani czasu na przyjaźń. Każdy gdzieś się śpieszy. Bardzo chciałbym spędzić choć jeden dzień w tej dawnej Warszawie, znanej mi z pamiętników pisanych przez tamtych dawnych mieszkańców. Imprezy, znajomi, dziewczyna…To jest to, co chcę przeżyć. To jednak niemożliwe, ale pomarzyć zawsze można. Do pewnego momentu łudziłem się, że ktoś wynajdzie wehikuł czasu, to byłby dopiero pożyteczny wynalazek. Zajęcia się skończyły. Znów nic nie zapamiętałem, jak zawsze zresztą. W drodze powrotnej ogarnia mnie ochota na przejażdżkę po mieście. Godzinę już tak latam i nic ciekawego nie zauważyłem. Ciągle to samo. Pełno wysokich wieżowców i mnóstwo ludzi, zabarykadowanych w swoich własnych, egoistycznych światach. Nagle huk. Nic nie widzę. Ciemność. Otworzyłem oczy, stoi nade mną piękna dziewczyna. -Skąd się tutaj wziąłeś? – zapytała. Ja natomiast zaniemówiłem. Nie wiem, gdzie jestem. -Co tu robisz? – odezwała się ponownie. Nadal przyglądam jej się w milczeniu. -Ej, wszystko z tobą w porządku? Żyjesz? Nie wiem co się dzieje, boli mnie głowa. -Tak, żyję. – wziąłem się w garść i odpowiedziałem nieznajomej. -No, nareszcie się odezwałeś. -Yyy… Gdzie ja jestem? Kim ty jesteś? -Leżysz w warszawskiej alejce. Skoro nie wiesz, to chyba mocno po głowie dostałeś. Ogarnia mnie zmieszanie. Czy ona mówiła o mojej Warszawie? Jak to? Przecież odkąd tylko pamiętam, nikt się mną nie interesował. -Jak masz na imię? – zapytałem. -Julita. A Ty? To imię wydawało mi się dziwne. Do tej pory nigdy takiego nie słyszałem. Jedynie bohaterka jakiejś książki właśnie tak miała na imię. -Kajetan. – powiedziałem po chwili namysłu. Julita wybuchnęła śmiechem. Nie mam pojęcia o co jej chodzi. -Z czego się śmiejesz? – oburzony zadałem pytanie. -No, jak na te czasy, to rodzice nieźle cię pokarali takim imieniem, haha. -Chwila… Jakie czasy? – spytałem ze zdziwieniem -Dwudziesty pierwszy wiek, mój drogi… Dwudziesty pierwszy wiek. Nagle zrywam się na równe nogi. Rozglądam się dookoła. Nie ma takich zmodernizowanych budynków ani pojazdów, które latałyby na porządku dziennym. Wszystko było inne. Zupełnie jak w książkach i na fotografiach. Zorientowałem się, że właśnie spełnia się moje największe marzenie. - Wszystko ok? – zapytała zatroskana Julita. - Tak, oczywiście! Jeszcze nigdy nie czułem się tak cudownie! W jednym momencie promienny uśmiech rozjaśnił nasze twarze. - Dziwny jesteś… Ale nie wyglądasz na zbyt poturbowanego ani chorego. Gdzie mieszkasz, Kajtku ? - Wydaje mi się, że nie mieszkam. Skoro to nie mój świat, to znaczy, że nie mam tu swojego domu. - Faktycznie jesteś bardzo dziwny, ale nie mogę Cię tu samego zostawić. Chodź do mnie, to niedaleko. Zgodziłem się, w końcu nie widzę lepszej opcji. Julita mnie ugościła, nakarmiła, dała czyste ubrania. Opiekuje się mną. Znalazłem wreszcie przyjaciela. Nie wiem, czy można to nazwać miłością, ale ona naprawdę jest dla mnie wyjątkowa. Dochodzę do wniosku, że odmieniła moje życie. Nie chcę wracać do poprzedniego! Zbliża się noc, moja wybawicielka ścieli mi łóżko w swoim salonie. Sama idzie spać do swojego pokoju. Mnóstwo wrażeń było tego dnia. Jestem zmęczony, czas odpocząć. Kiedy obudziły mnie promienie słońca, spostrzegłem, że nie jestem w salonie Julity, tylko w sali szpitalnej znienawidzonego przeze mnie świata. Wróciło to, co było… Wszedł lekarz, informuje mnie, że byłem w stanie śmierci klinicznej, zostawił mnie samego, płaczę jak dziecko. Dotarło do mnie, że nie zobaczę już nigdy pięknej Julity. Przepadła niczym zjawa. Nie chcę tak żyć. Postanawiam się zabić w nadziei, że wrócę to tej Warszawy XXI wieku, że znów wyląduję u mojej przyjaciółki. W moim raju… Podchodzę do okna, otwieram je. Staję na parapecie. Ze łzami w oczach i nadzieją w sercu skaczę z 50 piętra…
dodałam tak szybko, boo to już miałam na komputerze napisane ;)
Dzisiejszy dzień zacząłem tak jak każdy inny. Następny szary dzień mojego monotonnego życia. Wstaję, jem śniadanie, myję się i znów wyruszam w tę dżunglę pełną pośpiechu, nienawiści, chciwości. Dziś znów zajęcia. Szczerze mówiąc, mam już tego serdecznie dosyć. Dość bezbarwnego życia. Dni, w których wszystko jest takie samo. Za oknem wieżowca, którym mieszkam jak co dzień zgiełk i pełno latających pojazdów. Z wielu książek dowiedziałem się, że nie zawsze tak było. Ludzie nie spieszyli się tak bardzo. Wiadomo, mieli trochę mniej wygodne życie, ale byli tak naprawdę szczęśliwi. Społeczeństwo czasach w XXV wieku, nie ma na nic czasu. Nie istnieje takie pojęcie jak związek z miłości. Nikt nikogo nie obdarza żadnym uczuciem wyższym. Wiele różnych źródeł powiedziało mi o tej dawnej Warszawie, o stolicy tętniącej życiem, pełnej miłości i wzajemnej życzliwości. Tamte czasy bardzo różniły się od teraźniejszości. Wszystko nie było takie zmechanizowane, nowoczesne. Ludziom nie były potrzebne, ogólnodostępne dzisiaj wynalazki, które źle wykorzystywane są szkodliwe. A moim zdaniem w ogóle są zbędne. Czas wychodzić. Zajęcia już za 5 minut. Ubieram się i wychodzę. Wsiadam do mojego pojazdu i po chwili, jestem sali wykładowej. Profesor jak zwykle zanudza. Teraz nie jest ciężko znaleźć pracę. Nawet największy leń i skończony „głąb” jest w stanie zatrudnić się na czarno, wystarczy że umie strzelać. Dzisiejszy świat potrzebuje jednak ludzi wykształconych, którzy dobrze będą korzystali z osiągnięć i udogodnień. Dlatego właśnie studiuję. Mimo wszystko zdarza mi się nie słuchać wykładowców. Wystarczy, że włączę urządzenie nagrywające, a potem wysłucham wykładu w domu, siedząc w wygodnym fotelu i pijąc musujące kakao. Więc po co mi te lekcje? Bez sensu. Podobnie jak życie bez kogoś bliskiego. Na uczelni jestem tylko po to, żeby zająć sobie czas. Chociaż i tak nie słucham nauczycieli. Praktycznie cały czas myślę o tym, jak wyglądałoby moje życie parę wieków temu. Wyobrażam sobie grono przyjaciół, zero samotności i smutku. Samotność jest moim jedynym przyjacielem, towarzyszem, który nigdy mnie nie opuści. Szkoda. Nikt teraz nie ma ochoty, ani czasu na przyjaźń. Każdy gdzieś się śpieszy. Bardzo chciałbym spędzić choć jeden dzień w tej dawnej Warszawie, znanej mi z pamiętników pisanych przez tamtych dawnych mieszkańców. Imprezy, znajomi, dziewczyna…To jest to, co chcę przeżyć. To jednak niemożliwe, ale pomarzyć zawsze można. Do pewnego momentu łudziłem się, że ktoś wynajdzie wehikuł czasu, to byłby dopiero pożyteczny wynalazek. Zajęcia się skończyły. Znów nic nie zapamiętałem, jak zawsze zresztą. W drodze powrotnej ogarnia mnie ochota na przejażdżkę po mieście. Godzinę już tak latam i nic ciekawego nie zauważyłem. Ciągle to samo. Pełno wysokich wieżowców i mnóstwo ludzi, zabarykadowanych w swoich własnych, egoistycznych światach. Nagle huk. Nic nie widzę. Ciemność. Otworzyłem oczy, stoi nade mną piękna dziewczyna.
-Skąd się tutaj wziąłeś? – zapytała.
Ja natomiast zaniemówiłem. Nie wiem, gdzie jestem.
-Co tu robisz? – odezwała się ponownie.
Nadal przyglądam jej się w milczeniu.
-Ej, wszystko z tobą w porządku? Żyjesz?
Nie wiem co się dzieje, boli mnie głowa.
-Tak, żyję. – wziąłem się w garść i odpowiedziałem nieznajomej.
-No, nareszcie się odezwałeś.
-Yyy… Gdzie ja jestem? Kim ty jesteś?
-Leżysz w warszawskiej alejce. Skoro nie wiesz, to chyba mocno po głowie dostałeś.
Ogarnia mnie zmieszanie. Czy ona mówiła o mojej Warszawie? Jak to? Przecież odkąd tylko pamiętam, nikt się mną nie interesował.
-Jak masz na imię? – zapytałem.
-Julita. A Ty?
To imię wydawało mi się dziwne. Do tej pory nigdy takiego nie słyszałem. Jedynie bohaterka jakiejś książki właśnie tak miała na imię.
-Kajetan. – powiedziałem po chwili namysłu.
Julita wybuchnęła śmiechem. Nie mam pojęcia o co jej chodzi.
-Z czego się śmiejesz? – oburzony zadałem pytanie.
-No, jak na te czasy, to rodzice nieźle cię pokarali takim imieniem, haha.
-Chwila… Jakie czasy? – spytałem ze zdziwieniem
-Dwudziesty pierwszy wiek, mój drogi… Dwudziesty pierwszy wiek.
Nagle zrywam się na równe nogi. Rozglądam się dookoła. Nie ma takich zmodernizowanych budynków ani pojazdów, które latałyby na porządku dziennym. Wszystko było inne. Zupełnie jak w książkach i na fotografiach. Zorientowałem się, że właśnie spełnia się moje największe marzenie.
- Wszystko ok? – zapytała zatroskana Julita.
- Tak, oczywiście! Jeszcze nigdy nie czułem się tak cudownie!
W jednym momencie promienny uśmiech rozjaśnił nasze twarze.
- Dziwny jesteś… Ale nie wyglądasz na zbyt poturbowanego ani chorego. Gdzie mieszkasz, Kajtku ?
- Wydaje mi się, że nie mieszkam.
Skoro to nie mój świat, to znaczy, że nie mam tu swojego domu.
- Faktycznie jesteś bardzo dziwny, ale nie mogę Cię tu samego zostawić. Chodź do mnie, to niedaleko.
Zgodziłem się, w końcu nie widzę lepszej opcji. Julita mnie ugościła, nakarmiła, dała czyste ubrania. Opiekuje się mną. Znalazłem wreszcie przyjaciela. Nie wiem, czy można to nazwać miłością, ale ona naprawdę jest dla mnie wyjątkowa. Dochodzę do wniosku, że odmieniła moje życie. Nie chcę wracać do poprzedniego! Zbliża się noc, moja wybawicielka ścieli mi łóżko w swoim salonie. Sama idzie spać do swojego pokoju. Mnóstwo wrażeń było tego dnia. Jestem zmęczony, czas odpocząć.
Kiedy obudziły mnie promienie słońca, spostrzegłem, że nie jestem w salonie Julity, tylko w sali szpitalnej znienawidzonego przeze mnie świata. Wróciło to, co było…
Wszedł lekarz, informuje mnie, że byłem w stanie śmierci klinicznej, zostawił mnie samego, płaczę jak dziecko. Dotarło do mnie, że nie zobaczę już nigdy pięknej Julity. Przepadła niczym zjawa. Nie chcę tak żyć. Postanawiam się zabić w nadziei, że wrócę to tej Warszawy XXI wieku, że znów wyląduję u mojej przyjaciółki. W moim raju… Podchodzę do okna, otwieram je. Staję na parapecie. Ze łzami w oczach i nadzieją w sercu skaczę z 50 piętra…
dodałam tak szybko, boo to już miałam na komputerze napisane ;)