Napisz wywiad ze starszą osobą o czasach wojennych czyli jak sie chodziło ubranym szkolnictwo gospodarka itp informacje dobrze by było żeby były o pstrągowej
Jak Pani wspomina swoje dzieciństwo, swój dom rodzinny?
PANI ALINA GAWLIKOWSKA: – Bardzo dobrze wspominam, ale tylko swoje najwcześniejsze lata, bo bardzo wcześnie rodziców straciłam. Później już trudno mówić o domu rodzinnym. Kiedy miałam 12 lat, zmarła moja mama, a to jest okres jeszcze bardzo dziecięcy. Ojca rzadko widywałam, bo stale był w rozjazdach. Pracował na państwowej posadzie, równocześnie bardzo dużo udzielał się społecznie, także w domu go nie było. Od śmierci mamy byłam właściwie sama. Miałam tylko nianię, która była u nas w domu od mojego wczesnego dzieciństwa. Miałam chyba 4 lata, kiedy do nas przyszła. Ona właściwie prowadziła ten dom. Potem zmarł ojciec, ja miałam wtedy 16 lat. To było rok przed wojną.
– A gdzie się Pani urodziła?
– W Warszawie, w Alei Szucha. Tam było moje pierwsze mieszkanie. Po śmierci ojca miałam jeszcze rok do matury, mieszkałam tylko z nianią. (…) Przygotowałam się do matury i zdałam egzamin w 1939 roku, tuż przed samą wojną. Oczywiście pamiętam te czasy świetnie, tym bardziej, że był to dla mnie okres przełomowy – miałam iść na studia. Ale wtedy nie myślałam o medycynie. Tuż przed działaniami wojennymi złożyłam papiery do Wyższej Szkoły Dziennikarskiej. Byłam niezłą polonistką i tak sobie wtedy wymarzyłam. I kto wie, może tak też byłoby dobrze? Ale oczywiście te wszystkie moje plany upadły, bo wybuchła wojna. (…) Od grudnia 1939 zaczęłam pracę w konspiracji.
– Czy myślała Pani wtedy, czym to grozi?
– Zupełnie nie. Przyjęłam to z wielkim entuzjazmem. Chodziłam wcześniej do gimnazjum i liceum im. Królowej Jadwigi, najlepszej wówczas szkoły w Warszawie. To była państwowa szkoła, ale niezwykłej jakości. Nasza dyrektorka była wielką miłośniczką Piłsudskiego i byłyśmy wychowywane w duchu patriotyzmu. To było bardzo naturalne, nikt nam niczego do głowy nie wkładał na siłę. Dla nas było naturalne, że trzeba bronić ojczyzny. Człowiek tak po prostu myślał, nikt tego nam nie narzucał, to wychodziło samo z siebie. (…)
Jednym z naszych lokali był taki na Mokotowskiej przy rogu Hożej. Miałyśmy tam niby-komis. Była z nami starsza pani – ona miała pewnie ze 40 lat, ale dla nas to była już starsza osoba – i ona ten komis prowadziła. Stało tam pianino. A jedna z naszych koleżanek chodziła do konserwatorium muzycznego przed wojną i pięknie grała na tym pianinie. Mówię teraz o momencie, kiedy nas aresztowali. Byłyśmy wtedy we trzy w tym lokalu – ja, ta moja przyjaciółka i koleżanka grająca. Tego dnia, jak wchodziłam, to pomyślałam sobie: „No jak tyle czasu nic złego się nie zdarzyło, to już chyba się nie zdarzy.” A to był rok 1941, więc jeszcze mnóstwo lat tej wojny, ale nikt nie myślał, że to może trwać jeszcze tyle czasu. (…)
Myśmy zajmowały duży pokój od frontu, a od kuchni ludowcy mieli swój lokal. Dwie organizacje w jednym lokalu, to był błąd straszny. U ludowców była broń, były różne biuletyny, cała drukarnia. I Niemcy przyszli do nich, bo mieli namiar konkretnie na nich, nie na nas. To nas zresztą chyba uratowało. Po dokumentach, które znaleźli u nas w lokalu, można się było przy odrobinie orientacji zorientować, że to jest wywiad. Ale później w więzieniu porozumiałyśmy się z ludowcami i ich szefowa powiedziała: „Wy zwalajcie wszystko na nas, bo na nas i tak był donos.” Także myśmy się wyłgały z tych dokumentów, które u nas leżały i już były przygotowane do wyniesienia. Przy nas wtedy właściwie nic nie znaleźli. (…)
– Z tego aresztowania na Mokotowskiej wywieziono Panią do obozu?
– Tak. Pół roku byłyśmy na Pawiaku, dwa razy brali nas do Gestapo na przesłuchanie. Ja wyglądałam szalenie młodo, jak dziewczynka, i udawałam tam „pierwszą naiwną”. Mówiłam, że ja przyszłam tam do koleżanki, która mnie uczyła grać na pianinie, że to przez przypadek…Takie „dyrdymały” opowiadałam. I nie doznałam szczególnych represji. (…) Po pół roku, we wrześniu, wywieźli nas w bardzo dużym transporcie. To był szczególny transport, bo składał się z osób z wyrokami, głównie z wyrokami śmierci albo izolacji. (…) Pozdrowienia
Jak Pani wspomina swoje dzieciństwo, swój dom rodzinny?
PANI ALINA GAWLIKOWSKA: – Bardzo dobrze wspominam, ale tylko swoje najwcześniejsze lata, bo bardzo wcześnie rodziców straciłam. Później już trudno mówić o domu rodzinnym. Kiedy miałam 12 lat, zmarła moja mama, a to jest okres jeszcze bardzo dziecięcy. Ojca rzadko widywałam, bo stale był w rozjazdach. Pracował na państwowej posadzie, równocześnie bardzo dużo udzielał się społecznie, także w domu go nie było. Od śmierci mamy byłam właściwie sama. Miałam tylko nianię, która była u nas w domu od mojego wczesnego dzieciństwa. Miałam chyba 4 lata, kiedy do nas przyszła. Ona właściwie prowadziła ten dom. Potem zmarł ojciec, ja miałam wtedy 16 lat. To było rok przed wojną.
– A gdzie się Pani urodziła?
– W Warszawie, w Alei Szucha. Tam było moje pierwsze mieszkanie. Po śmierci ojca miałam jeszcze rok do matury, mieszkałam tylko z nianią. (…) Przygotowałam się do matury i zdałam egzamin w 1939 roku, tuż przed samą wojną. Oczywiście pamiętam te czasy świetnie, tym bardziej, że był to dla mnie okres przełomowy – miałam iść na studia. Ale wtedy nie myślałam o medycynie. Tuż przed działaniami wojennymi złożyłam papiery do Wyższej Szkoły Dziennikarskiej. Byłam niezłą polonistką i tak sobie wtedy wymarzyłam. I kto wie, może tak też byłoby dobrze? Ale oczywiście te wszystkie moje plany upadły, bo wybuchła wojna. (…) Od grudnia 1939 zaczęłam pracę w konspiracji.
– Czy myślała Pani wtedy, czym to grozi?
– Zupełnie nie. Przyjęłam to z wielkim entuzjazmem. Chodziłam wcześniej do gimnazjum i liceum im. Królowej Jadwigi, najlepszej wówczas szkoły w Warszawie. To była państwowa szkoła, ale niezwykłej jakości. Nasza dyrektorka była wielką miłośniczką Piłsudskiego i byłyśmy wychowywane w duchu patriotyzmu. To było bardzo naturalne, nikt nam niczego do głowy nie wkładał na siłę. Dla nas było naturalne, że trzeba bronić ojczyzny. Człowiek tak po prostu myślał, nikt tego nam nie narzucał, to wychodziło samo z siebie. (…)
Jednym z naszych lokali był taki na Mokotowskiej przy rogu Hożej. Miałyśmy tam niby-komis. Była z nami starsza pani – ona miała pewnie ze 40 lat, ale dla nas to była już starsza osoba – i ona ten komis prowadziła. Stało tam pianino. A jedna z naszych koleżanek chodziła do konserwatorium muzycznego przed wojną i pięknie grała na tym pianinie. Mówię teraz o momencie, kiedy nas aresztowali. Byłyśmy wtedy we trzy w tym lokalu – ja, ta moja przyjaciółka i koleżanka grająca. Tego dnia, jak wchodziłam, to pomyślałam sobie: „No jak tyle czasu nic złego się nie zdarzyło, to już chyba się nie zdarzy.” A to był rok 1941, więc jeszcze mnóstwo lat tej wojny, ale nikt nie myślał, że to może trwać jeszcze tyle czasu. (…)
Myśmy zajmowały duży pokój od frontu, a od kuchni ludowcy mieli swój lokal. Dwie organizacje w jednym lokalu, to był błąd straszny. U ludowców była broń, były różne biuletyny, cała drukarnia. I Niemcy przyszli do nich, bo mieli namiar konkretnie na nich, nie na nas. To nas zresztą chyba uratowało. Po dokumentach, które znaleźli u nas w lokalu, można się było przy odrobinie orientacji zorientować, że to jest wywiad. Ale później w więzieniu porozumiałyśmy się z ludowcami i ich szefowa powiedziała: „Wy zwalajcie wszystko na nas, bo na nas i tak był donos.” Także myśmy się wyłgały z tych dokumentów, które u nas leżały i już były przygotowane do wyniesienia. Przy nas wtedy właściwie nic nie znaleźli. (…)
– Z tego aresztowania na Mokotowskiej wywieziono Panią do obozu?
– Tak. Pół roku byłyśmy na Pawiaku, dwa razy brali nas do Gestapo na przesłuchanie. Ja wyglądałam szalenie młodo, jak dziewczynka, i udawałam tam „pierwszą naiwną”. Mówiłam, że ja przyszłam tam do koleżanki, która mnie uczyła grać na pianinie, że to przez przypadek…Takie „dyrdymały” opowiadałam. I nie doznałam szczególnych represji. (…) Po pół roku, we wrześniu, wywieźli nas w bardzo dużym transporcie. To był szczególny transport, bo składał się z osób z wyrokami, głównie z wyrokami śmierci albo izolacji. (…)
Pozdrowienia