Napisz wypracowanie na temat: "Moja przygoda w Warszawie" Ma być a jedną stronę z zeszytu i ma zawierać trzy akapity.
Mcinek14
Mam nadzieje na NAJ ale jeśli nie to daj przynajmniej gwiazdek :P
Wszystko zaczęło się o godzinie 6:50, kiedy to dojechałem na swoją stację startową, czyli Dobiegniew. Oczywiście nie obyło się bez małych problemów - pani w okienku zawiesił się komputer i przez pewien czas nie można było wydać biletu, ale specjalnie na właśnie taką ewentualność przyjechałem na stację wcześniej. Sam pociąg pospieszny do Lublina oczywiście też miał opóźnienie (no bo jakże by inaczej) i pojawił się jakieś 20 minut po planowej 7:23. Do pociągu wsiadłem przygotowany na siedmiogodzinną podróż. Nie była ona jednak tak męcząca, jak się spodziewałem, i przebiegła bez żadnych problemów. Towarzyszyły mi podczas niej "The Catcher in the Rye" J. D. Salingera (którą to całą przeczytałem), Neon Bible, Strangeways, Here We Come, The Queen Is Dead oraz Louder Than Bombs.
W Warszawie pojawiłem się o 14:54. Wrażenie, jakie na mnie wywarła, było wysoce negatywne - zaznaczam, że byłem tam pierwszy raz. Po wyjściu z dworca skierowałem się do Sali Kongresowej, gdzie miał odbyć się koncert. Dowiedziałem się też, że drzwi zostaną otwarte o 19:30, a nie - jak było napisane na bilecie - o 19:00. Później postanowiłem odwiedzić typowo "turystyczne" zakątki Warszawy, chociaż wcześniej jeszcze odwiedziłem Złote Tarasy, gdzie zawitałem do Empika i kupiłem Disintegration - kosztował jedyne 19,99zł, więc nie sposób było się takiej okazji oprzeć.
Wyruszyłem więc na samą Warszawę. Byłem oczywiście nieprzygotowany na jakiekolwiek zwiedzanie poprzez brak mapy i jakiejkolwiek orientacji w topologii miasta. Chodziłem więc "na nosa" - nie wyszło mi to na zdrowie, ponieważ kręciłem się, nie wiedząc gdzie jestem, i nałaziłem się dużo za dużo. Zobaczyłem jednak Sejm, Senat, Plac Trzech Krzyży, Ministerstwo Edukacji Narodowej, ambasadę Niemiec (przez przypadek), oraz Stare Miasto. Koło godziny osiemnastej zacząłem już wracać w kierunku Sali Kongresowej, zaszedłem jeszcze do Złotych Tarasów, gdzie spotkałem bardzo miłą panią w Empiku - którą teraz serdecznie pozdrawiam. Pod drzwiami do Sali byłem już przed dziewiętnastą i czekałem cierpliwie, aż ochroniarze zaczną wpuszczać na salę. Ludzi było trochę - przynajmniej takie robili wrażenie przed wejściem do sali. Słyszałem też angielski, francuski, niemiecki - co było dla mnie dość zaskakujące. W holu sali można było kupić merchandise (koszulki, przypinki, lyricsy "Berlina" w paru europejskich językach - kupiłem, jednak polskie tłumaczenie pozostawia wiele do życzenia), jakieś jedzenie i picie. Jak najszybciej jednak skierowałem się przed scenę i zająłem swoje miejsce 7. w rzędzie 8. Obok mnie siedziała jakaś pani, która przypominała mi moją nauczycielkę od chemii z gimnazjum i śmierdziała tanią wódką, jak i całkiem miły pan, który był chętny do rozmowy i zorientowany w tematyce okołoreedowej. Koncert zaczął się z lekkim opóźnieniem - zamiast planowej 20:30, Lou zaczął grać dopiero koło 21. Przed tym usłyszeliśmy prośby o nieużywanie lamp błyskowych, do których niestety niektórzy się nie zastosowali.
Lou został powitany brawami, a koncert zaczął się motywem z "Sad Song", który później przeszedł w tytułową ścieżkę albumu. "Lady Day" natomiast zostało wykonane z udziałem chóru dziecięcego - głosy dzieciaków naprawdę robiły wrażenie i bardzo dobrze zastępowały Lou w słowach "oh, Lady Day". Później z górki - "Men of Good Fortune", "Caroline Says I", "How Do You Think It Feels" i "Oh, Jim" były wszystkie wzbogacone poprzez solówki gitarzysty, Steve'a Huntera. Momentami miałem wrażenie, że z ich powodu sam Lou nie wiedział już nawet, co robić, bo stał tak na scenie z dość smutną miną (inna sprawa, on ma z reguły smutną minę), nieśmiało brzdąkając na swojej gitarze. Steve za swoje gitarowe wyczyny zebrał nie jeden raz głośne brawa. Ogólnie zdawało mi się, że cała grupa bardzo dobrze się bawiła i była bardzo zgrana, potrafiła się na scenie dogadać - dzięki czemu nie było żadnej wpadki, przynajmniej takiej, która byłaby bardzo rażąca i słyszalna. Gdy piosenki były wydłużane przez wspomniane już solówki, równo z nimi grały klawisze, czy chociażby perkusja. Po tych utworach przyszła pora na bardziej spokojną część koncertu, rozpoczynając od "Caroline Says II" (it's so cold in Alaska...). Na mnie największe wrażenie zrobiło "The Kids", piosenka, za którą raczej nie przepadam. Jej wykonanie na koncercie jednak wgniotło mnie w siedzenie. Pokazywane na ekranie fragmenty filmu, wraz z muzyką i płaczem dziecka sprawiały, że przeszły po moim ciele ciarki, i to kilka razy. Dźwięki były bardzo przeszywające i przerażające. Autentycznie bałem się, co będzie dalej. Podczas "The Bed" Lou wyraźnie akcentował niektóre fragmenty, chociażby she took the razor that strange and faithful night. "Sad Song" to kolejne mistrzostwo. Głos Lou w moim odczuciu był wtedy bardzo silny i wyraźny, jak i również orkiestra. Całość stworzyła niewiarygodne przeżycie.
Na zakończenie Lou od warszawskiej publiczności otrzymał owację na stojąco. Pożegnał nas słowami "dziękuję bardzo wam" oraz "dziękuję, Warszawa". Publiczność nie przestała jednak klaskać i po pewnym czasie (nigdy się tak nie naklaskałem) Lou i cała grupa pojawiła się ponownie aby zagrać bisy. Pierwszym był "Satellite of Love" - wykonanie tej piosenki ciągle chodzi mi po głowie, mimo że samej piosenki prawie w ogóle nie znam. Pierwszą zwrotkę wykonał Fernando Saunders, wzbogacając ją pod koniec na swój sposób. Drugą miał wykonać Lou - jednak wątpił, czy mu się to uda, na szczęście udało nam się go przekonać. (What can I do? I can't follow you! Do I have the power? YEEES!) Kolejnym bisem był "Rock and Roll", a ostatnim "Power of the Heart" (szkoda, że nie "Waiting for the Man" - trudno się mówi). Po jego zakończeniu Lou przedstawił skład grupy, podziękował wsparciu londyńskiego dziecięcego chóru oraz orkiestrze. Żegnając się, powiedział "And we are lucky to have you. Thanks for having us.".
Ogólnie rzecz biorąc, koncert był warty wszystkiego, co musiałem zrobić, by go zobaczyć, a tych rzeczy trochę było. Po nim samym wybrałem się do moich koleżanek, Gosi Stańczak i Olgi Korytowskiej, w celu przespania się i wyruszenia następnego dnia z powrotem do domu, do którego wróciłem około 22:30
Wszystko zaczęło się o godzinie 6:50, kiedy to dojechałem na swoją stację startową, czyli Dobiegniew. Oczywiście nie obyło się bez małych problemów - pani w okienku zawiesił się komputer i przez pewien czas nie można było wydać biletu, ale specjalnie na właśnie taką ewentualność przyjechałem na stację wcześniej. Sam pociąg pospieszny do Lublina oczywiście też miał opóźnienie (no bo jakże by inaczej) i pojawił się jakieś 20 minut po planowej 7:23. Do pociągu wsiadłem przygotowany na siedmiogodzinną podróż. Nie była ona jednak tak męcząca, jak się spodziewałem, i przebiegła bez żadnych problemów. Towarzyszyły mi podczas niej "The Catcher in the Rye" J. D. Salingera (którą to całą przeczytałem), Neon Bible, Strangeways, Here We Come, The Queen Is Dead oraz Louder Than Bombs.
W Warszawie pojawiłem się o 14:54. Wrażenie, jakie na mnie wywarła, było wysoce negatywne - zaznaczam, że byłem tam pierwszy raz. Po wyjściu z dworca skierowałem się do Sali Kongresowej, gdzie miał odbyć się koncert. Dowiedziałem się też, że drzwi zostaną otwarte o 19:30, a nie - jak było napisane na bilecie - o 19:00. Później postanowiłem odwiedzić typowo "turystyczne" zakątki Warszawy, chociaż wcześniej jeszcze odwiedziłem Złote Tarasy, gdzie zawitałem do Empika i kupiłem Disintegration - kosztował jedyne 19,99zł, więc nie sposób było się takiej okazji oprzeć.
Wyruszyłem więc na samą Warszawę. Byłem oczywiście nieprzygotowany na jakiekolwiek zwiedzanie poprzez brak mapy i jakiejkolwiek orientacji w topologii miasta. Chodziłem więc "na nosa" - nie wyszło mi to na zdrowie, ponieważ kręciłem się, nie wiedząc gdzie jestem, i nałaziłem się dużo za dużo. Zobaczyłem jednak Sejm, Senat, Plac Trzech Krzyży, Ministerstwo Edukacji Narodowej, ambasadę Niemiec (przez przypadek), oraz Stare Miasto. Koło godziny osiemnastej zacząłem już wracać w kierunku Sali Kongresowej, zaszedłem jeszcze do Złotych Tarasów, gdzie spotkałem bardzo miłą panią w Empiku - którą teraz serdecznie pozdrawiam. Pod drzwiami do Sali byłem już przed dziewiętnastą i czekałem cierpliwie, aż ochroniarze zaczną wpuszczać na salę. Ludzi było trochę - przynajmniej takie robili wrażenie przed wejściem do sali. Słyszałem też angielski, francuski, niemiecki - co było dla mnie dość zaskakujące. W holu sali można było kupić merchandise (koszulki, przypinki, lyricsy "Berlina" w paru europejskich językach - kupiłem, jednak polskie tłumaczenie pozostawia wiele do życzenia), jakieś jedzenie i picie. Jak najszybciej jednak skierowałem się przed scenę i zająłem swoje miejsce 7. w rzędzie 8. Obok mnie siedziała jakaś pani, która przypominała mi moją nauczycielkę od chemii z gimnazjum i śmierdziała tanią wódką, jak i całkiem miły pan, który był chętny do rozmowy i zorientowany w tematyce okołoreedowej. Koncert zaczął się z lekkim opóźnieniem - zamiast planowej 20:30, Lou zaczął grać dopiero koło 21. Przed tym usłyszeliśmy prośby o nieużywanie lamp błyskowych, do których niestety niektórzy się nie zastosowali.
Lou został powitany brawami, a koncert zaczął się motywem z "Sad Song", który później przeszedł w tytułową ścieżkę albumu. "Lady Day" natomiast zostało wykonane z udziałem chóru dziecięcego - głosy dzieciaków naprawdę robiły wrażenie i bardzo dobrze zastępowały Lou w słowach "oh, Lady Day". Później z górki - "Men of Good Fortune", "Caroline Says I", "How Do You Think It Feels" i "Oh, Jim" były wszystkie wzbogacone poprzez solówki gitarzysty, Steve'a Huntera. Momentami miałem wrażenie, że z ich powodu sam Lou nie wiedział już nawet, co robić, bo stał tak na scenie z dość smutną miną (inna sprawa, on ma z reguły smutną minę), nieśmiało brzdąkając na swojej gitarze. Steve za swoje gitarowe wyczyny zebrał nie jeden raz głośne brawa. Ogólnie zdawało mi się, że cała grupa bardzo dobrze się bawiła i była bardzo zgrana, potrafiła się na scenie dogadać - dzięki czemu nie było żadnej wpadki, przynajmniej takiej, która byłaby bardzo rażąca i słyszalna. Gdy piosenki były wydłużane przez wspomniane już solówki, równo z nimi grały klawisze, czy chociażby perkusja. Po tych utworach przyszła pora na bardziej spokojną część koncertu, rozpoczynając od "Caroline Says II" (it's so cold in Alaska...). Na mnie największe wrażenie zrobiło "The Kids", piosenka, za którą raczej nie przepadam. Jej wykonanie na koncercie jednak wgniotło mnie w siedzenie. Pokazywane na ekranie fragmenty filmu, wraz z muzyką i płaczem dziecka sprawiały, że przeszły po moim ciele ciarki, i to kilka razy. Dźwięki były bardzo przeszywające i przerażające. Autentycznie bałem się, co będzie dalej. Podczas "The Bed" Lou wyraźnie akcentował niektóre fragmenty, chociażby she took the razor that strange and faithful night. "Sad Song" to kolejne mistrzostwo. Głos Lou w moim odczuciu był wtedy bardzo silny i wyraźny, jak i również orkiestra. Całość stworzyła niewiarygodne przeżycie.
Na zakończenie Lou od warszawskiej publiczności otrzymał owację na stojąco. Pożegnał nas słowami "dziękuję bardzo wam" oraz "dziękuję, Warszawa". Publiczność nie przestała jednak klaskać i po pewnym czasie (nigdy się tak nie naklaskałem) Lou i cała grupa pojawiła się ponownie aby zagrać bisy. Pierwszym był "Satellite of Love" - wykonanie tej piosenki ciągle chodzi mi po głowie, mimo że samej piosenki prawie w ogóle nie znam. Pierwszą zwrotkę wykonał Fernando Saunders, wzbogacając ją pod koniec na swój sposób. Drugą miał wykonać Lou - jednak wątpił, czy mu się to uda, na szczęście udało nam się go przekonać. (What can I do? I can't follow you! Do I have the power? YEEES!) Kolejnym bisem był "Rock and Roll", a ostatnim "Power of the Heart" (szkoda, że nie "Waiting for the Man" - trudno się mówi). Po jego zakończeniu Lou przedstawił skład grupy, podziękował wsparciu londyńskiego dziecięcego chóru oraz orkiestrze. Żegnając się, powiedział "And we are lucky to have you. Thanks for having us.".
Ogólnie rzecz biorąc, koncert był warty wszystkiego, co musiałem zrobić, by go zobaczyć, a tych rzeczy trochę było. Po nim samym wybrałem się do moich koleżanek, Gosi Stańczak i Olgi Korytowskiej, w celu przespania się i wyruszenia następnego dnia z powrotem do domu, do którego wróciłem około 22:30