Produkcję rodzącej się w bólach ekranizacji „Hobbita” z uwagą śledziłem od samego początku, nie tylko przez miłość do tolkienowskiej mitologii i jacksonowskich ekranizacji, lecz również z powodu osobistej fascynacji koncepcyjną i produkcyjną stroną filmowego Władcy Pierścieni. Od najmłodszych lat, interesując się fantastyką we wszelkim wydaniu, zachwycał mnie sposób, w jaki artyści, tacy jak John Howe, Alan Lee oraz Richard Taylor i jego ekipa z Weta Workshop pod przewodnictwem Jacksona, przekuwali powszechnie znane archetypy fantasy na filmowy język.
Była to stylistyka i wizualne stereotypy, które w popkulturze widzimy na co dzień we wszelkiego rodzaju grach czy książkach, tutaj jednak osiągnęły one zupełnie nową jakość, do której poziomu do tej pory nikomu nie udało się przebić. Wprawdzie na pierwszy rzut oka trylogia Jacksona, mogła wyglądać na zwykłego, hollywoodzkiego giganta z budżetem wystarczającym do inwazji na małe państwo i rozmachem definiowanym jedynie przez ilość zer w liczbie stworzonych rekwizytów i kostiumów, jednak pod wieloma względami była to produkcja absolutnie przełomowa, fascynujący proces twórczy niepodobny do niczego innego w historii amerykańskiego kina. Za ładnymi obrazkami kryło się tam dużo więcej niż widać było na pierwszy rzut oka – nie wspominając o tym, że były to przede wszystkim świetne filmy, tworzące jedną z najwartościowszych kinowych trylogii. Jeszcze lata po zakończeniu przez Jacksona swojej ekranizacji, z uwagą śledziłem poczynania talentu odpowiedzialnego za przeniesienie „Władcy Pierścieni” na ekrany, a sposobność ponownego spotkania całej ekipy i obserwowania efektów ich drugiego podejścia do mitologii Śródziemia , była dla mnie niemal równie ekscytująca jak perspektywa obejrzenia samego filmu.
Od samego początku stałem też murem za Jacksonem, popierając go jako najwłaściwszego kandydata na stołek reżysera i broniąc w licznych forumowych dyskusjach. Można powiedzieć, że przez długi czas byłem wręcz kimś na kształt jego apologety. Bo trzeba przyznać, że nie jest to filmowiec, którego łatwo zaakceptować w całości, wraz ze wszystkimi cnotami i przywarami. Jego filmowa wrażliwość, odpowiadająca za przebłyski kreatywnego geniuszu, często potrafi objawić się jako niemalże efekciarska przesada czy brak wyczucia. Czasami wydaje się być bardziej przejęty samym procesem twórczym, niż końcowym efektem. Jak bawiący się w najlepsze spec od efektów specjalnych, któremu ktoś nagle powierzył reżyserię.
Każdy fan Śródziemia pamięta moment, kiedy przekręcał ostatnią stronę “Hobbita” i mówił sobie “więcej”. Później łapczywie pożerał “Władcę Pierścieni” i znów było mu mało Elfów, Orków, Krasnoludów i Hobbitów. Sięgał więc po “Silmarillion”... i tak bez końca. Świat wykreowany przez J. R. R. Tolkiena ma bowiem to do siebie, że zniewala swoim bogactwem i fascynuje, zawsze pozostawiając czytelnika z poczuciem niedosytu. Właśnie to uczucie sprawia, że na całym świecie rzesze fanów nieustannie poszukują nowych sposobów, aby jeszcze głębiej wniknąć w alternatywną rzeczywistość stworzoną przez brytyjskiego pisarza
Produkcję rodzącej się w bólach ekranizacji „Hobbita” z uwagą śledziłem od samego początku, nie tylko przez miłość do tolkienowskiej mitologii i jacksonowskich ekranizacji, lecz również z powodu osobistej fascynacji koncepcyjną i produkcyjną stroną filmowego Władcy Pierścieni. Od najmłodszych lat, interesując się fantastyką we wszelkim wydaniu, zachwycał mnie sposób, w jaki artyści, tacy jak John Howe, Alan Lee oraz Richard Taylor i jego ekipa z Weta Workshop pod przewodnictwem Jacksona, przekuwali powszechnie znane archetypy fantasy na filmowy język.
Była to stylistyka i wizualne stereotypy, które w popkulturze widzimy na co dzień we wszelkiego rodzaju grach czy książkach, tutaj jednak osiągnęły one zupełnie nową jakość, do której poziomu do tej pory nikomu nie udało się przebić. Wprawdzie na pierwszy rzut oka trylogia Jacksona, mogła wyglądać na zwykłego, hollywoodzkiego giganta z budżetem wystarczającym do inwazji na małe państwo i rozmachem definiowanym jedynie przez ilość zer w liczbie stworzonych rekwizytów i kostiumów, jednak pod wieloma względami była to produkcja absolutnie przełomowa, fascynujący proces twórczy niepodobny do niczego innego w historii amerykańskiego kina. Za ładnymi obrazkami kryło się tam dużo więcej niż widać było na pierwszy rzut oka – nie wspominając o tym, że były to przede wszystkim świetne filmy, tworzące jedną z najwartościowszych kinowych trylogii. Jeszcze lata po zakończeniu przez Jacksona swojej ekranizacji, z uwagą śledziłem poczynania talentu odpowiedzialnego za przeniesienie „Władcy Pierścieni” na ekrany, a sposobność ponownego spotkania całej ekipy i obserwowania efektów ich drugiego podejścia do mitologii Śródziemia , była dla mnie niemal równie ekscytująca jak perspektywa obejrzenia samego filmu.
Od samego początku stałem też murem za Jacksonem, popierając go jako najwłaściwszego kandydata na stołek reżysera i broniąc w licznych forumowych dyskusjach. Można powiedzieć, że przez długi czas byłem wręcz kimś na kształt jego apologety. Bo trzeba przyznać, że nie jest to filmowiec, którego łatwo zaakceptować w całości, wraz ze wszystkimi cnotami i przywarami. Jego filmowa wrażliwość, odpowiadająca za przebłyski kreatywnego geniuszu, często potrafi objawić się jako niemalże efekciarska przesada czy brak wyczucia. Czasami wydaje się być bardziej przejęty samym procesem twórczym, niż końcowym efektem. Jak bawiący się w najlepsze spec od efektów specjalnych, któremu ktoś nagle powierzył reżyserię.
Każdy fan Śródziemia pamięta moment, kiedy przekręcał ostatnią stronę “Hobbita” i mówił sobie “więcej”. Później łapczywie pożerał “Władcę Pierścieni” i znów było mu mało Elfów, Orków, Krasnoludów i Hobbitów. Sięgał więc po “Silmarillion”... i tak bez końca. Świat wykreowany przez J. R. R. Tolkiena ma bowiem to do siebie, że zniewala swoim bogactwem i fascynuje, zawsze pozostawiając czytelnika z poczuciem niedosytu. Właśnie to uczucie sprawia, że na całym świecie rzesze fanów nieustannie poszukują nowych sposobów, aby jeszcze głębiej wniknąć w alternatywną rzeczywistość stworzoną przez brytyjskiego pisarza