paulaa6
„Karate Kid”, przebój z 1984 roku, kamień węgielny młodzieżowych filmów karate, opowiada historię wątłego, samotnego i zagubionego chłopca o imieniu Daniel Carusso, który przeprowadza się do nowego miasta, gdzie zostaje wrogo przyjęty przez rówieśników. Całe szczęście Carusso spotyka potem innego samotnika, pana Kesuke Miyagi, który okazuje się być mistrzem wschodnich sztuk walki. Odtąd chłopcu będzie już z górki. W ekspresowym tempie zdobywa wystarczające umiejętności, żeby dokopać przeciwnikom, pogodzić się z sobą i znaleźć dziewczynę. Każdy z pewnością pamięta ten film. Ci zaś, którzy mają co do niego jakieś sentymenty i chcieliby je odświeżyć, powinni iść na „Po prostu walcz”. Reżyser filmu, Jeff Wadlew postanowił raz jeszcze ożywić tamten czar. W „Po prostu walcz” znów mamy młodzieńca, Jake’a Tylera (Sean Faris), który przeprowadza się wraz z rodziną do innego miasta. Jest pogubiony, gniewny i ciągle nie może pogodzić się ze śmiercią ojca. W nowym miejscu rówieśnicy, wykorzystując jego naiwność i złość, wkręcają go w wir zdarzeń, z którego wyjdzie upokorzony i posiniaczony. Ale zaraz potem spotyka na swej drodze Jeana Roqua, właściciela szkoły walki, który przygarnia Jake’a, a potem uczy go jak się bić i jak kontrolować swoje emocje. Wadlow prowadzi film po wyrysowanym schemacie, bez mrugnięcia powiela kolejne figury, stosuje oczywiste rozwiązania dramaturgiczne. Każdy z bohaterów idzie z góry wytyczoną ścieżką, o której, od samego początku wiadomo dokąd prowadzi. Młodzi i piękni aktorzy, ich piękne torsy i biusty, mogą się dwoić i troić, ale i tak nie wyrwą swoich postaci z pajęczyny komunałów.
Przez cały czas film utrzymuje tonację serio, rozładowywaną tylko nieznacznie przez cienkie dowcipy, co dla oddanych fanów serii z Danielem Carusso będzie strategią wymarzoną, dla innych zaś usypiającą i żenującą. Siebie bym zaliczył zdecydowanie do drugiej grupy. „Po prostu walcz” jeśli w ogóle wzbudził we mnie jakieś emocje, to chyba tylko rozbawienie, które pojawiało się w sytuacjach węzłowych i dramatycznych, i zdumienie, że można tak mechanicznie wszystko kopiować. No, może nie wszystko. Wadlow wprowadza przecież także swoje, zaskakujące pomysły wynikające z przekonania, że świat zszedł na psy. Młodzi z „Karate Kid” w porównaniu z tymi z „Po prostu walcz” to były jednak łagodne baranki, które ostatecznie swoje problemy rozwiązywali na zawodach. W filmie Wadlowa młodzież już niczym nie potrafi się przejąć, nic nie czuje, dlatego, żeby odnaleźć jakieś emocje ciągle się naparza. Robi to wszędzie: na ulicach, w szkole, na parkingach. Bije się każdy z każdym, dotyczy to również kobiet. Każda walka jest nagrywana przez kamery, a potem zostaje fetyszem, umieszczonym na YouTube, którym złote, amerykańskie dzieci rozkoszują się aż do następnego starcia. Gdzieś jednak jest inne, lepsze życie, alternatywa dla współczesnego zepsucia i pustki – przekonuje reżyser. Synonimem dobrych wyborów jest właśnie Jake, który zamiast walki wybiera ciepło domowego ogniska i spokojne chwile u boku dziewczyny. Jednak, jego postawy nie wolno utożsamiać z rozmemłanym pacyfizmem. Przesłanie filmu jest inne – czasami po prostu nie wolno uciekać przed odpowiedzialnością i trzeba się bić. Ta myśl zostaje wyrażona w jednej z ostatnich, szalenie zabawnej scenie, w której wszyscy, nawet najbardziej gorliwi przeciwnicy bijatyk, zachęcają Jake’a, żeby założył bokserskie rękawice.
Ostatnimi czasy popularność filmów walki spadła. Niektórzy mówią, że zaszkodziły im coraz lepsze efekty komputerowe. Zawodnicy oderwali się od ziemi, zaczęli hasać i kopać się na czubkach drzew, krew i pot zostały zastąpione przez balet i finezję. Estetyczne przesunięcie doprowadziło do tego, że film walki przestał być polem zmagań z ograniczeniami własnego ciała, bólem i słabością. Skończyła się, mniejsza czy większa, autentyczność. Jeff Wadlow próbuje wrócić do dawnych rozwiązań, dlatego „Po prostu walcz” rezygnuje z komputerowych cudów, stawia przede wszystkim na ludzkie mięso. Walka o prawdę wyrazu, rozgrywana na tle tryskającej krwi, łamanych żeber, bólu rysującego się na twarzy, na pewno mu się opłaci.
W „Po prostu walcz” znów mamy młodzieńca, Jake’a Tylera (Sean Faris), który przeprowadza się wraz z rodziną do innego miasta. Jest pogubiony, gniewny i ciągle nie może pogodzić się ze śmiercią ojca. W nowym miejscu rówieśnicy, wykorzystując jego naiwność i złość, wkręcają go w wir zdarzeń, z którego wyjdzie upokorzony i posiniaczony. Ale zaraz potem spotyka na swej drodze Jeana Roqua, właściciela szkoły walki, który przygarnia Jake’a, a potem uczy go jak się bić i jak kontrolować swoje emocje. Wadlow prowadzi film po wyrysowanym schemacie, bez mrugnięcia powiela kolejne figury, stosuje oczywiste rozwiązania dramaturgiczne. Każdy z bohaterów idzie z góry wytyczoną ścieżką, o której, od samego początku wiadomo dokąd prowadzi. Młodzi i piękni aktorzy, ich piękne torsy i biusty, mogą się dwoić i troić, ale i tak nie wyrwą swoich postaci z pajęczyny komunałów.
Przez cały czas film utrzymuje tonację serio, rozładowywaną tylko nieznacznie przez cienkie dowcipy, co dla oddanych fanów serii z Danielem Carusso będzie strategią wymarzoną, dla innych zaś usypiającą i żenującą. Siebie bym zaliczył zdecydowanie do drugiej grupy. „Po prostu walcz” jeśli w ogóle wzbudził we mnie jakieś emocje, to chyba tylko rozbawienie, które pojawiało się w sytuacjach węzłowych i dramatycznych, i zdumienie, że można tak mechanicznie wszystko kopiować. No, może nie wszystko. Wadlow wprowadza przecież także swoje, zaskakujące pomysły wynikające z przekonania, że świat zszedł na psy. Młodzi z „Karate Kid” w porównaniu z tymi z „Po prostu walcz” to były jednak łagodne baranki, które ostatecznie swoje problemy rozwiązywali na zawodach. W filmie Wadlowa młodzież już niczym nie potrafi się przejąć, nic nie czuje, dlatego, żeby odnaleźć jakieś emocje ciągle się naparza. Robi to wszędzie: na ulicach, w szkole, na parkingach. Bije się każdy z każdym, dotyczy to również kobiet. Każda walka jest nagrywana przez kamery, a potem zostaje fetyszem, umieszczonym na YouTube, którym złote, amerykańskie dzieci rozkoszują się aż do następnego starcia. Gdzieś jednak jest inne, lepsze życie, alternatywa dla współczesnego zepsucia i pustki – przekonuje reżyser. Synonimem dobrych wyborów jest właśnie Jake, który zamiast walki wybiera ciepło domowego ogniska i spokojne chwile u boku dziewczyny. Jednak, jego postawy nie wolno utożsamiać z rozmemłanym pacyfizmem. Przesłanie filmu jest inne – czasami po prostu nie wolno uciekać przed odpowiedzialnością i trzeba się bić. Ta myśl zostaje wyrażona w jednej z ostatnich, szalenie zabawnej scenie, w której wszyscy, nawet najbardziej gorliwi przeciwnicy bijatyk, zachęcają Jake’a, żeby założył bokserskie rękawice.
Ostatnimi czasy popularność filmów walki spadła. Niektórzy mówią, że zaszkodziły im coraz lepsze efekty komputerowe. Zawodnicy oderwali się od ziemi, zaczęli hasać i kopać się na czubkach drzew, krew i pot zostały zastąpione przez balet i finezję. Estetyczne przesunięcie doprowadziło do tego, że film walki przestał być polem zmagań z ograniczeniami własnego ciała, bólem i słabością. Skończyła się, mniejsza czy większa, autentyczność. Jeff Wadlow próbuje wrócić do dawnych rozwiązań, dlatego „Po prostu walcz” rezygnuje z komputerowych cudów, stawia przede wszystkim na ludzkie mięso. Walka o prawdę wyrazu, rozgrywana na tle tryskającej krwi, łamanych żeber, bólu rysującego się na twarzy, na pewno mu się opłaci.