proszę o szybkie rozwiązanie mojego zadanie z góry dzienkuję
justyna1615 Świat, w którym rozgrywa się akcja filmuuu to wspomniany księżyc Pandora, krążący wokół bliżej nieokreślonej planety. Glob, mimo że stosunkowo niewielki, pełny jest drogocennego minerału, którego kilogramowa bryłka warta jest dwadzieścia milionów dolarów! Właśnie z tego powodu, ziemianie postanawiają zorganizować ekspedycję wydobywczą. Nasza błękitna planeta jest już całkowicie wyeksploatowana, a piękne niegdyś lasy dawno ustąpiły miejsca kopalniom odkrywkowym oraz innym, mniej lub bardziej niszczącym procederom cywilizacji. Nie pozostaje zatem nic innego, jak znaleźć surowce gdzie indziej.
Po przybyciu na Pandorę, przekonujemy się, że mieszkają tam humanoidalne istoty zwane Na’vi. Część ludzi decyduje się zbadać ich kulturę, zachowaniaa oraz zwyczaje. Inni postanawiają natomiast rozbić tubylczą cywilizację od środka, a do tego celu posłużą im tytułowe Avatary. Są to sztucznie wyhodowane ciała Na’vi, które dzięki odpowiedniemu ekwipunkowi można kontrolować. Pilotem jednego z nich jest główny bohater filmuuuu, facet o imieniu Jake Sully (w tej roli, aktor Sam Worthington, znany między innymi z wydanego niedawno Terminator: Ocalenie). Jake jest całkowitym żółtodziobem. Nigdy wcześniej nie kontrolował Avatara, a na Pandorę trafia tylko dlatego, że jego genetyczna sygnatura odpowiada tej, jaką miał jego brat. Ten bowiem zginął, a warte miliony dolarów ciało Avatara pozostało bez „pilota”. Od tej pory fabuła z minuty na minutę coraz bardziej się rozkręca. Widzem targają przeróżne skrajne emocje. Cameron świetnie żongluje naszymi uczuciami, serwując sekwencje pełne walki, epickich uniesień, miłości i poświęcenia. Wszystko robi wrażenie naturalnego, nie wymuszonego. To natomiast sprawia, że choć film nie obfituje w zaskakujące zwroty akcji, oferuje doznania jakich próżno szukać w innych produkcjach. Jestem nawet skłonny powiedzieć, że uniwersum oppracowanie na potrzeby obrazu może bez problemu rywalizować z Gwiezdnymi Wojnami. Na taką produkcję czekałem od lat.
Avatar to także mnóstwo odwołań do obecnej sytuacji polityczno-gospodarczej. Film rozgrywa się w XXII wieku (2154 rok), a co za tym idzie, w czasach nam całkiem bliskich. Walkę z Na’vi można zinterpretować podobnie jak zapędy niejakiego G.W. Busha. Sytuację ekonomiczną ziemi przyszłości jako wynik ciągle kurczących się zasobów naturalnych naszej planety. Sami Na’vi przypominają natomiast plemiona Indian, wyparte niegdyś przez kolonistów z Europy. Wykazują oni bardzo silny związek z naturą i zwierzętami. Nie interesuje ich technologiaaa, a bardziej duchowość oraz balans pomiędzy wszystkim co żyje. Dzięki świetnie poprowadzonym wątkom, można poczuć żal i cierpienie Na’vi, wywołane działalnością ludzi.
Za sprawą surrealistycznego zbiegu okoliczności na premierę „Avatara” leciałem w towarzystwie odzianej w złociste celofanowe skafandry ekipy Pawła Althammera z fundacji „Wspólna sprawa”. Okazuje się, że ten happening nie skończył się na jednorazowym locie do Brukseli, ale kosmici Althammera nadal fruwają to tu, to tam, ku radości pasażerów Polskich Linii Lotniczych. Przepraszam za wtręt z cyklu „moje życie wśród sławnych ludzi”. Na Heathrow nasze drogi się rozeszły, oni jechali gdzieś dalej do Oxfordu (?), a ja na Lestera do Odeonu, gapić się na równie piękną jak 30 lat temu Sigourney Weaver. Srsly, kiedy aktorzy wchodzili na scenę w ramach krótkiego spiczu dla publiczności, Sigourney - w podkreślającej nienaganną figurę sukni - wzbudziła eksplozję oklasków jak diva operowa (a jak jeszcze posłała widowni całusa...!). „Avatar” daje radę - czułem się jak ośmiolatek po raz pierwszy w życiu oglądający „Gwiezdne wojny” (w zniszczonym znacznie później przez Karola Karskiego kinie „Tęcza”). Byłem do tego filmu trochę uprzedzony, bo fabuła wyłaniająca się z trailera zapowiada się idiotycznie i prowokuje pytania typu „dlaczego kosmici znają angielski?” (oraz „dlaczego posyłają właśnie tego faceta?”, „dlaczego kosmici w ogóle tolerują ziemskiego szpiega?” etc.). Fabuła wszystko to wyjaśnia. Pozostaje drobna nielogiczność: (zarotuję): qynpmrtb avr mebovyv mnqartb flfgrzh mqnyartb fyrqmravn ningnebj - pb olybol ybtvpmar, fxbeb fn gnxvr xbfmgbjar, nyr wrqabpmrfavr xbzcyrgavr ebmxynqnybol snohyr? Ale to też w sumie łatwo wyjaśnić, choćby krótką sceną dialogu typu „pubyrear onqmvrjvr mabjh avr qmvnyn”. Dodatkowo - czego nie widać z trailera - jest wielką polityczną aluzją. Ten film, towarzyszki i towarzysze z TTDKN, to kolejny przykład infiltracji Hollywood przez naszych ludzi, takich jak towarzysz James Cameron. Pada w tym filmie znakomity cytat podsumowujący mój osobisty stosunek do kapitalizmu: „Korporacje nie lubią złej publicity [związanej z udziałem w ludobójstwie], ale jeszcze bardziej nie lubią złych raportów kwartalnych” (cytuję z pamięci). Cała fabuła jest zaś alegorią hańby irackiej - mamy nawet bezpośrednie odpowiedniki Halliburtona, Cheneya i Busha, aż do cytatu z „sercami i umysłami” włącznie. Poza polityką, film jest widowiskowy do poziomu przelicytowującego wszystko, co widzieliśmy dotąd w kinie fantastycznym. Kto grał w „Starcrafta”, niech sobie spróbuje wyobrazić finałowy showdown w taki sposób: armia Terranów, z Goliathami, Wraithami i Battlecruiserem atakowana jest przez Zerga, z hydraliskami i chmarami zerglingów. Wyobraźcie sobie, że to wszystko splata się w epickiej powietrzno-naziemnej batalii. Sfilmowanej przez faceta, który dał nam „Obcych: Decydujące starcie”, „Terminatory” i „Titanika”. I który czekał 15 lat aż pojawi się technika pozwalająca pokazać taką batalię z wystarczającym dla niego poziomem miodności. W 3D. Need I say more?
4 votes Thanks 1
lukiblade
Właśnie wróciłem z "Avatara". Nie lubię jednak pisać pełnowymiarowych recenzji zaraz po seansie. Trzeba przecież trochę ochłonąć, dać sobie czas do namysłu, sformułować wyważoną opinię, a przede wszystkim ocenić "szybkość wylatywania filmu z głowy". Z drugiej strony, gdybym miał zaczekać tych kilka dni z wydaniem opinii, to mój tekst niechybnie utonąłby wśród dziesiątków innych, które lada dzień zaczną wyrastać jak grzyby po deszczu. "Avatar" to w końcu najbardziej wyczekiwany blockbuster roku, a swoją premierę w większości krajów miał wczoraj, ma dzisiaj lub będzie miał jutro (tylko do Polski dotrze dopiero w Boże Narodzenie -- dystrybutor krajowy jak zwykle zawalił sprawę). Zrezygnuję więc z pisania recenzji z prawdziwego zdarzenia, ale przynajmniej będę miał tę satysfakcję, że ocenię "Avatara" jako jeden z pierwszych. I pomimo niedawania sobie czasu na ochłonięcie będę chyba nawet stosunkowo obiektywny, jako że w przeciwieństwie do wielu fanbojów wcale nie wyczekiwałem najnowszego filmu Camerona z niecierpliwością. Wręcz przeciwnie, do "'Pocahontas' w kosmosie" byłem przez długi czas sceptycznie nastawiony, a mój entuzjazm pobudził dopiero obejrzany parę miesięcy temu trailer. Do kina poszedłem głównie powodowany nadzieją, że twórca drugiego "Obcego" uratuje -- po kiepskim "Star Treku", nudnawym "Terminatorze: Ocaleniu" i porażkowym "Dystrykcie 9" -- tegoroczny honor wysokobudżetowego kina SF.
I uratował. We wspaniałym stylu.
Powiem wprost: Wizualnie rzecz biorąc, "Avatar" jest najpiękniejszym filmem, jaki dotychczas widziałem. W głowie Jamesa Camerona wykluła się zachwycająca wizja obcego świata, którą reżyser przelał na ekran zaprzęgając do pracy wyrafinowane i bardzo realistyczne CGI, setki milionów dolarów, a także -- i przede wszystkim -- swój zmysł estetyczny i niebywały talent. Jeżeli przyjmiemy, że do tej pory Jacksonowsko-Tolkienowskie Śródziemie stało na szczycie podium, to właśnie zostało z niego energicznie strącone, a na piedestał wdrapała się Pandora. "Avatar", pod względem technicznym, jest bez wątpienia filmem przełomowym. Cameron zawiesił poprzeczkę tak wysoko, że do wyznaczonego pułapu długo nie zbliży się żadne inne dzieło.
Mało tego, "Avatar" nakręcono w trójwymiarze (co zobowiązuje widza do uzbrojenia się w odpowiednie okulary, chyba że miał pecha trafić na seans do kina niewystarczająco zaawansowanego technicznie). Jest to pierwszy film 3D, jaki oglądałem, więc nie mam jeszcze wypracowanej skali porównawczej. Po prostu, zamiast cokolwiek z czymkolwiek porównywać, przez blisko trzy godziny byłem wgniatany w fotel głębią obrazu. Obawiam się, że teraz każdy film kładący nacisk na efekty wizualne, ale wyświetlany w standardowy, dwuwymiarowy sposób, będzie się wydawał upośledzony.
A fabuła? Tak, owszem, twierdzenie o kosmicznej wariacji "Pocahontas" tudzież "Tańczącego z wilkami" jak najbardziej na miejscu. Fabuła jest prosta. Widzieliśmy ten schemat wcześniej, zmieniła się tylko scenografia: Jake Sully, niepełnosprawny eks-marine, przybywa na planetę Pandorę, by w sztucznie wyhodowanym ciele tubylca zinfiltrować humanoidalny lud Na'vi. Stawkę w grze stanowią ogromne złoża bezcennego kruszcu unobtanium, nad którymi położona jest wioska plemienia. Jeżeli konflikt interesów nie zostanie rozwiązany w sposób "dyplomatyczny", za trzy miesiące do akcji wejdą siły wojskowe ludzi i usuną tubylców przemocą. Nietrudno się domyślić, po której stronie opowie się sam Sully, gdy w końcu wybije godzina zero.
Nie ulegajmy jednak pozorom. W końcu tak naprawdę nie liczy się historia, ale sposób, w jaki została opowiedziana, a Cameron udowodnił już wielokrotnie, że specjalizuje się w wyciskaniu emocji właśnie z prostych fabuł. Mimo wszystko trzeba podkreślić, że scenariusz "Avatara", choć schematyczny i pozbawiony nieoczekiwanych zwrotów akcji, jest przemyślany, dopracowany i zapięty na ostatni guzik. Nie dostrzegłem żadnych błędów logicznych w wykreowanym świecie, ani żadnych zgrzytów psychologicznych w motywacjach postaci bądź relacjach między nimi. Widzę natomiast, na poziomie scenariuszowym właśnie, szereg zalet.
Po pierwsze, jestem ogromnie wdzięczny reżyserowi, że ograniczył do minimum łopatologię dialogową polegającą na tłumaczeniu zasad funkcjonowania świata filmu. Cameron oddał po prostu głos Pandorze. Widz wszystkiego domyśla się sam, a jeśli się czegoś nie domyśli, wystarczy, że po seansie poszpera w Internecie w oficjalnych materiałach. Po drugie, Sam Worthington spisuje się znakomicie w roli Jake'a Sully'ego, protagonisty niespecjalnie inteligentnego, ale obdarzonego odwagą i dobrym sercem. Po trzecie, dwaj badguye świetnie się uzupełniają: jeden z nich, Selfridge, jako korporacyjna "zimna ryba" jest zupełnie nieprzeszarżowany, natomiast drugi, pułkownik Quaritch, posiada wyraźny, choć zarazem lekki, karykaturalno-komiksowy rys. Po czwarte wreszcie, "Avatar" przejdzie chyba do historii jako pierwszy film, w którym na ekranie czuć autentyczną chemię między dwiema komputerowo wygenerowanymi postaciami (Sullym w ciele Na'vi i Neytiri). Co prawda korzystano z techniki motion capture (w tym sensie w rolę Neytiri wcieliła się Zoe Saldana), ale jak by nie było, CGI to CGI. I nie myślcie sobie, że "Avatar" posiada silny wątek melodramatyczny! W żadnym wypadku, akcent romantyczny zredukowano do minimum, lecz najwyraźniej Cameron po "Titaniku" wie, jak to się robi, nawet jeśli robi się to tylko przez kilka chwil.
Film zawiera poza tym nieskomplikowane przesłanie ekologiczne oraz wyraźną aluzję do obecnej polityki zagranicznej USA. Lecz znowu: Reżyser posiada niesamowite wyczucie i choć nietrudno odczytywać "Avatara" właśnie w sposób amazońsko-iracki, to zarazem owym metaforom daleko do nachalności, nie mówiąc już o jakimkolwiek waleniu widza po głowie (jak to miało miejsce w przypadku "Dystryktu 9"). Aluzje służą jedynie do mocniejszego osadzenia filmowego konfliktu na gruncie, który doskonale znamy z gazet i telewizji; do pokazania, że choć akcja rozgrywa się w 2154 roku na dalekiej planecie, to sedno fabuły jest przecież boleśnie "down to Earth".
Połączmy więc wszystko w całość i podsumujmy. Czego spodziewać się po "Avatarze"? Przez blisko pierwsze dwie godziny Cameron oprowadza nas po stworzonym przez siebie świecie pokazując zapierające dech w piersiach scenerie zaludnione przez niesamowite, wymyślne gatunki flory i fauny, oraz tworząc co rusz wizualne precedensy. Jednocześnie w tle cały czas rozwieszane są przysłowiowe strzelby. I gdy przyzwyczaisz się już do tego świata, gdy przywiążesz się do ludu Na'vi, gdy -- tu popadnę w banał, ale czasem trzeba -- zakochasz się razem z Sullym w Pandorze, reżyser gwałtownie przypomni, że to właśnie on nakręcił "Terminatory", drugiego "Obcego" i "Prawdziwe kłamstwa". Tempo, i tak utrzymywane jak dotąd na wysokim poziomie, gwałtownie podskoczy, Cameron wygra kilka melodii na strunach naszych emocji (przyznaję, że podczas przemowy Jake'a przeszły mnie ciary), a w finale zafunduje nam epicką bitwę Militarnej Techniki Przyszłości z Obcą Matką Naturą.
Robię się już zbyt stary i zblazowany, by szukać w kinie eskapizmu. Oczekuję tylko porządnej rozrywki. Ale dziś, po raz pierwszy od wielu lat -- bo od czasu "Powrotu Króla" -- miałem nieodparte wrażenie, że oto magia srebrnego ekranu przeniosła mnie do jakiegoś innego i zdecydowanie ładniejszego świata. Nie wiem jeszcze jak "Avatar"-film, ale sama Pandora pozostanie chyba ze mną na dłużej.
Świat, w którym rozgrywa się akcja filmuuu to wspomniany księżyc Pandora, krążący wokół bliżej nieokreślonej planety. Glob, mimo że stosunkowo niewielki, pełny jest drogocennego minerału, którego kilogramowa bryłka warta jest dwadzieścia milionów dolarów! Właśnie z tego powodu, ziemianie postanawiają zorganizować ekspedycję wydobywczą. Nasza błękitna planeta jest już całkowicie wyeksploatowana, a piękne niegdyś lasy dawno ustąpiły miejsca kopalniom odkrywkowym oraz innym, mniej lub bardziej niszczącym procederom cywilizacji. Nie pozostaje zatem nic innego, jak znaleźć surowce gdzie indziej.
Po przybyciu na Pandorę, przekonujemy się, że mieszkają tam humanoidalne istoty zwane Na’vi. Część ludzi decyduje się zbadać ich kulturę, zachowaniaa oraz zwyczaje. Inni postanawiają natomiast rozbić tubylczą cywilizację od środka, a do tego celu posłużą im tytułowe Avatary. Są to sztucznie wyhodowane ciała Na’vi, które dzięki odpowiedniemu ekwipunkowi można kontrolować. Pilotem jednego z nich jest główny bohater filmuuuu, facet o imieniu Jake Sully (w tej roli, aktor Sam Worthington, znany między innymi z wydanego niedawno Terminator: Ocalenie). Jake jest całkowitym żółtodziobem. Nigdy wcześniej nie kontrolował Avatara, a na Pandorę trafia tylko dlatego, że jego genetyczna sygnatura odpowiada tej, jaką miał jego brat. Ten bowiem zginął, a warte miliony dolarów ciało Avatara pozostało bez „pilota”. Od tej pory fabuła z minuty na minutę coraz bardziej się rozkręca. Widzem targają przeróżne skrajne emocje. Cameron świetnie żongluje naszymi uczuciami, serwując sekwencje pełne walki, epickich uniesień, miłości i poświęcenia. Wszystko robi wrażenie naturalnego, nie wymuszonego. To natomiast sprawia, że choć film nie obfituje w zaskakujące zwroty akcji, oferuje doznania jakich próżno szukać w innych produkcjach. Jestem nawet skłonny powiedzieć, że uniwersum oppracowanie na potrzeby obrazu może bez problemu rywalizować z Gwiezdnymi Wojnami. Na taką produkcję czekałem od lat.
Avatar to także mnóstwo odwołań do obecnej sytuacji polityczno-gospodarczej. Film rozgrywa się w XXII wieku (2154 rok), a co za tym idzie, w czasach nam całkiem bliskich. Walkę z Na’vi można zinterpretować podobnie jak zapędy niejakiego G.W. Busha. Sytuację ekonomiczną ziemi przyszłości jako wynik ciągle kurczących się zasobów naturalnych naszej planety. Sami Na’vi przypominają natomiast plemiona Indian, wyparte niegdyś przez kolonistów z Europy. Wykazują oni bardzo silny związek z naturą i zwierzętami. Nie interesuje ich technologiaaa, a bardziej duchowość oraz balans pomiędzy wszystkim co żyje. Dzięki świetnie poprowadzonym wątkom, można poczuć żal i cierpienie Na’vi, wywołane działalnością ludzi.
Za sprawą surrealistycznego zbiegu okoliczności na premierę „Avatara” leciałem w towarzystwie odzianej w złociste celofanowe skafandry ekipy Pawła Althammera z fundacji „Wspólna sprawa”. Okazuje się, że ten happening nie skończył się na jednorazowym locie do Brukseli, ale kosmici Althammera nadal fruwają to tu, to tam, ku radości pasażerów Polskich Linii Lotniczych.
Przepraszam za wtręt z cyklu „moje życie wśród sławnych ludzi”. Na Heathrow nasze drogi się rozeszły, oni jechali gdzieś dalej do Oxfordu (?), a ja na Lestera do Odeonu, gapić się na równie piękną jak 30 lat temu Sigourney Weaver. Srsly, kiedy aktorzy wchodzili na scenę w ramach krótkiego spiczu dla publiczności, Sigourney - w podkreślającej nienaganną figurę sukni - wzbudziła eksplozję oklasków jak diva operowa (a jak jeszcze posłała widowni całusa...!).
„Avatar” daje radę - czułem się jak ośmiolatek po raz pierwszy w życiu oglądający „Gwiezdne wojny” (w zniszczonym znacznie później przez Karola Karskiego kinie „Tęcza”). Byłem do tego filmu trochę uprzedzony, bo fabuła wyłaniająca się z trailera zapowiada się idiotycznie i prowokuje pytania typu „dlaczego kosmici znają angielski?” (oraz „dlaczego posyłają właśnie tego faceta?”, „dlaczego kosmici w ogóle tolerują ziemskiego szpiega?” etc.).
Fabuła wszystko to wyjaśnia. Pozostaje drobna nielogiczność: (zarotuję): qynpmrtb avr mebovyv mnqartb flfgrzh mqnyartb fyrqmravn ningnebj - pb olybol ybtvpmar, fxbeb fn gnxvr xbfmgbjar, nyr wrqabpmrfavr xbzcyrgavr ebmxynqnybol snohyr? Ale to też w sumie łatwo wyjaśnić, choćby krótką sceną dialogu typu „pubyrear onqmvrjvr mabjh avr qmvnyn”.
Dodatkowo - czego nie widać z trailera - jest wielką polityczną aluzją. Ten film, towarzyszki i towarzysze z TTDKN, to kolejny przykład infiltracji Hollywood przez naszych ludzi, takich jak towarzysz James Cameron.
Pada w tym filmie znakomity cytat podsumowujący mój osobisty stosunek do kapitalizmu: „Korporacje nie lubią złej publicity [związanej z udziałem w ludobójstwie], ale jeszcze bardziej nie lubią złych raportów kwartalnych” (cytuję z pamięci). Cała fabuła jest zaś alegorią hańby irackiej - mamy nawet bezpośrednie odpowiedniki Halliburtona, Cheneya i Busha, aż do cytatu z „sercami i umysłami” włącznie.
Poza polityką, film jest widowiskowy do poziomu przelicytowującego wszystko, co widzieliśmy dotąd w kinie fantastycznym. Kto grał w „Starcrafta”, niech sobie spróbuje wyobrazić finałowy showdown w taki sposób: armia Terranów, z Goliathami, Wraithami i Battlecruiserem atakowana jest przez Zerga, z hydraliskami i chmarami zerglingów.
Wyobraźcie sobie, że to wszystko splata się w epickiej powietrzno-naziemnej batalii. Sfilmowanej przez faceta, który dał nam „Obcych: Decydujące starcie”, „Terminatory” i „Titanika”. I który czekał 15 lat aż pojawi się technika pozwalająca pokazać taką batalię z wystarczającym dla niego poziomem miodności. W 3D.
Need I say more?
I uratował. We wspaniałym stylu.
Powiem wprost: Wizualnie rzecz biorąc, "Avatar" jest najpiękniejszym filmem, jaki dotychczas widziałem. W głowie Jamesa Camerona wykluła się zachwycająca wizja obcego świata, którą reżyser przelał na ekran zaprzęgając do pracy wyrafinowane i bardzo realistyczne CGI, setki milionów dolarów, a także -- i przede wszystkim -- swój zmysł estetyczny i niebywały talent. Jeżeli przyjmiemy, że do tej pory Jacksonowsko-Tolkienowskie Śródziemie stało na szczycie podium, to właśnie zostało z niego energicznie strącone, a na piedestał wdrapała się Pandora. "Avatar", pod względem technicznym, jest bez wątpienia filmem przełomowym. Cameron zawiesił poprzeczkę tak wysoko, że do wyznaczonego pułapu długo nie zbliży się żadne inne dzieło.
Mało tego, "Avatar" nakręcono w trójwymiarze (co zobowiązuje widza do uzbrojenia się w odpowiednie okulary, chyba że miał pecha trafić na seans do kina niewystarczająco zaawansowanego technicznie). Jest to pierwszy film 3D, jaki oglądałem, więc nie mam jeszcze wypracowanej skali porównawczej. Po prostu, zamiast cokolwiek z czymkolwiek porównywać, przez blisko trzy godziny byłem wgniatany w fotel głębią obrazu. Obawiam się, że teraz każdy film kładący nacisk na efekty wizualne, ale wyświetlany w standardowy, dwuwymiarowy sposób, będzie się wydawał upośledzony.
A fabuła? Tak, owszem, twierdzenie o kosmicznej wariacji "Pocahontas" tudzież "Tańczącego z wilkami" jak najbardziej na miejscu. Fabuła jest prosta. Widzieliśmy ten schemat wcześniej, zmieniła się tylko scenografia: Jake Sully, niepełnosprawny eks-marine, przybywa na planetę Pandorę, by w sztucznie wyhodowanym ciele tubylca zinfiltrować humanoidalny lud Na'vi. Stawkę w grze stanowią ogromne złoża bezcennego kruszcu unobtanium, nad którymi położona jest wioska plemienia. Jeżeli konflikt interesów nie zostanie rozwiązany w sposób "dyplomatyczny", za trzy miesiące do akcji wejdą siły wojskowe ludzi i usuną tubylców przemocą. Nietrudno się domyślić, po której stronie opowie się sam Sully, gdy w końcu wybije godzina zero.
Nie ulegajmy jednak pozorom. W końcu tak naprawdę nie liczy się historia, ale sposób, w jaki została opowiedziana, a Cameron udowodnił już wielokrotnie, że specjalizuje się w wyciskaniu emocji właśnie z prostych fabuł. Mimo wszystko trzeba podkreślić, że scenariusz "Avatara", choć schematyczny i pozbawiony nieoczekiwanych zwrotów akcji, jest przemyślany, dopracowany i zapięty na ostatni guzik. Nie dostrzegłem żadnych błędów logicznych w wykreowanym świecie, ani żadnych zgrzytów psychologicznych w motywacjach postaci bądź relacjach między nimi. Widzę natomiast, na poziomie scenariuszowym właśnie, szereg zalet.
Po pierwsze, jestem ogromnie wdzięczny reżyserowi, że ograniczył do minimum łopatologię dialogową polegającą na tłumaczeniu zasad funkcjonowania świata filmu. Cameron oddał po prostu głos Pandorze. Widz wszystkiego domyśla się sam, a jeśli się czegoś nie domyśli, wystarczy, że po seansie poszpera w Internecie w oficjalnych materiałach. Po drugie, Sam Worthington spisuje się znakomicie w roli Jake'a Sully'ego, protagonisty niespecjalnie inteligentnego, ale obdarzonego odwagą i dobrym sercem. Po trzecie, dwaj badguye świetnie się uzupełniają: jeden z nich, Selfridge, jako korporacyjna "zimna ryba" jest zupełnie nieprzeszarżowany, natomiast drugi, pułkownik Quaritch, posiada wyraźny, choć zarazem lekki, karykaturalno-komiksowy rys. Po czwarte wreszcie, "Avatar" przejdzie chyba do historii jako pierwszy film, w którym na ekranie czuć autentyczną chemię między dwiema komputerowo wygenerowanymi postaciami (Sullym w ciele Na'vi i Neytiri). Co prawda korzystano z techniki motion capture (w tym sensie w rolę Neytiri wcieliła się Zoe Saldana), ale jak by nie było, CGI to CGI. I nie myślcie sobie, że "Avatar" posiada silny wątek melodramatyczny! W żadnym wypadku, akcent romantyczny zredukowano do minimum, lecz najwyraźniej Cameron po "Titaniku" wie, jak to się robi, nawet jeśli robi się to tylko przez kilka chwil.
Film zawiera poza tym nieskomplikowane przesłanie ekologiczne oraz wyraźną aluzję do obecnej polityki zagranicznej USA. Lecz znowu: Reżyser posiada niesamowite wyczucie i choć nietrudno odczytywać "Avatara" właśnie w sposób amazońsko-iracki, to zarazem owym metaforom daleko do nachalności, nie mówiąc już o jakimkolwiek waleniu widza po głowie (jak to miało miejsce w przypadku "Dystryktu 9"). Aluzje służą jedynie do mocniejszego osadzenia filmowego konfliktu na gruncie, który doskonale znamy z gazet i telewizji; do pokazania, że choć akcja rozgrywa się w 2154 roku na dalekiej planecie, to sedno fabuły jest przecież boleśnie "down to Earth".
Połączmy więc wszystko w całość i podsumujmy. Czego spodziewać się po "Avatarze"? Przez blisko pierwsze dwie godziny Cameron oprowadza nas po stworzonym przez siebie świecie pokazując zapierające dech w piersiach scenerie zaludnione przez niesamowite, wymyślne gatunki flory i fauny, oraz tworząc co rusz wizualne precedensy. Jednocześnie w tle cały czas rozwieszane są przysłowiowe strzelby. I gdy przyzwyczaisz się już do tego świata, gdy przywiążesz się do ludu Na'vi, gdy -- tu popadnę w banał, ale czasem trzeba -- zakochasz się razem z Sullym w Pandorze, reżyser gwałtownie przypomni, że to właśnie on nakręcił "Terminatory", drugiego "Obcego" i "Prawdziwe kłamstwa". Tempo, i tak utrzymywane jak dotąd na wysokim poziomie, gwałtownie podskoczy, Cameron wygra kilka melodii na strunach naszych emocji (przyznaję, że podczas przemowy Jake'a przeszły mnie ciary), a w finale zafunduje nam epicką bitwę Militarnej Techniki Przyszłości z Obcą Matką Naturą.
Robię się już zbyt stary i zblazowany, by szukać w kinie eskapizmu. Oczekuję tylko porządnej rozrywki. Ale dziś, po raz pierwszy od wielu lat -- bo od czasu "Powrotu Króla" -- miałem nieodparte wrażenie, że oto magia srebrnego ekranu przeniosła mnie do jakiegoś innego i zdecydowanie ładniejszego świata. Nie wiem jeszcze jak "Avatar"-film, ale sama Pandora pozostanie chyba ze mną na dłużej.