Napisz plan wydarzeń 1 str w zeszycie o kolumbie 6 kl podręcznik str 188-189-190
liczę na naj na jutro proszę
martyna55
Georges Blond opisuje w niej historię świata od jego początków.W barwny sposób,wplatając w nią historię wielkich odkryć,piratów i wielkich żeglarzy.Nie można było w niej uniknąć również historii najstarszych cywilizacji,masonów(byli nimi w większości słynni odkrywcy lub ich sponsorzy),jezuitów(zawsze byli pierwsi na lądzie)oraz syjonistów.Znajdziecie tam także opis powstania Mosadu i po co powstał.Można też znaleźć potwierdzenie wielu teorii Daenikena np. o dokładnych mapach znanych tylko Watykanowi.Książka jednak w większości zajmuje się słynnymi żeglarzami i piratami,oraz ich prawdziwą historią.Ze zdziwieniem dowiedziałem się,że uznany za największego,żeglarz który trzykrotnie opłynął samotnie świat na kilkumetrowej łódce bez współczesnych bajerów,nie umiał pływać.Można również przeczytać o wiosce Wikingów na wschodnim wybrzeżu USA,przerobionej na skansen z biletami,ale mało kto o niej słyszał bo nie byli żydami. Dobra książka dla lubiących przygody.
Teraz na scenę wychodzi inny admirał. Nosi tytuł Admirała Morza Oceanicznego. Nazywa się - chyba że to pseudonim, bo nic nie jest tu pewne - Krzysztof Kolumb. Kolumb urodził się w 1451 roku. Gdzie? Złośliwość wielu świadków, brak precyzji w tekstach pozostawionych przez samego zainteresowanego i pośmiertne fałszerstwa testamentu, gdzie napisano, iż urodził się w Genui, wzbudzają wątpliwości. Czternaście miast i miasteczek na Korsyce, Sardynii, Balearach i Półwyspie Apenińskim uważa, że wydało na świat słynnego admirała. Madariaga, który jest w tych sprawach autorytetem, skłania się wyraźnie ku Genui. Podobnie jak on, i my także będziemy tutaj mówili o genueńczyku. Ród Kolumbów, nazywanych Colón lub Colombo, to najprawdopodobniej hiszpańscy Żydzi, którzy na emigracji w swojej nowej ojczyźnie zachowali język i obyczaje kraju pochodzenia. Dzieciństwo, okres dorastania i młodość słynnego odkrywcy nie są jasne. Nigdy nie dało się ustalić z całkowitą pewnością, czy był on najpierw piratem, czy też uczciwym kupcem, ani gdzie żeglował. Krzysztof Kolumb ma już trzydziestkę, kiedy natrafiamy w Portugalii na jego ślad. Około 1480 roku Krzysztof Kolumb poślubia Felipę Perestrellę, Portugalkę hiszpańskiego pochodzenia, o której mówiono, że ma dużo wdzięku. Jej dziadek otrzymał koncesję na wyspę, którą odkrył pod rozkazami Zarca i Teixeiry, a którą króliki uczyniły na jakiś czas niemożliwą do zamieszkania. Ojciec Felipy jest w posiadaniu map i innych tajemniczych dokumentów, bezcennych dla każdego żeglarza. Młoda para wyrusza na wyspę dziadka - Porto Santo. Ich miesiąc miodowy potrwa trzy lata, przerywany kilkoma krótkimi podróżami męża. Na świat przychodzi syn - Diego. Kolumb przez ten czas studiował papiery swego teścia i słuchał opowieści marynarzy. Sąsiadująca z Maderą Porto Santo była wówczas ostatnim, wystającym w morze cyplem znanego świata. Dalej na zachód rozciągała się nieznana przestrzeń oceanu, określana wtedy mianem Morza Ciemności. Młody ojciec rodziny często siadywał na piaszczystym wybrzeżu ze wzrokiem utkwionym w nieznany horyzont. - Za Morzem Ciemności leżą Indie. Kolumb nie tylko wierzył niezłomnie, że Ziemia jest kulą, ale był także przekonany, że jeśli wyruszyć na zachód, Indie nie leżą daleko. Takie rozumowanie opierało się jednak na błędnych założeniach. Wśród dokumentów, nad którymi genueńczyk pochylał się podczas swojego pobytu na Porto Santo, była mapa świata narysowana przez pewnego florenckiego lekarza, Paola Toscanellego. Według tej mapy wschodni cypel Azji nie był od Lizbony odległy o więcej niż 700 mil morskich, czyli około 4000 kilometrów. Obliczenia te zasadniczo potwierdzały też inne dokumenty z tamtych czasów - globus ziemski Martina Behaima i Imago Mundi kardynała Ailly. Kolumb zaczął więc opracowywać szczegółowy plan swojej podróży na zachód. ~ Pojadę do króla Portugalii i poproszę, by mnie wysłuchał - zapowiedział żonie. Traf chciał, że właśnie wtedy zupełnie nieoczekiwane wydarzenie potwierdziło jego przypuszczenia. Pewnego dnia Opatrzność wyrzuciła na brzeg Porto Santo dryfujący statek. Jego szyper - z kilku, którzy przeżyli - był tak wycieńczony, że nie mógł mówić. Jeden z jego towarzyszy opowiadał w delirium o różnobarwnych ptakach, ćwierkających bez przerwy, nieznanych dzikich czarnych zwierzętach. Statek przybył z zachodu. Krzysztof Kolumb nadstawił uszu i otworzył drzwi swego domu, odstępując własne łóżko umierającemu sternikowi. Dbał o niego najlepiej jak potrafił. Wkrótce dowiedział się, że nazywa się Alonzo Sanchez de Huelva. Po odzyskaniu przytomności żeglarz opowiedział swoją historię. Zboczył z kursu podczas gwałtownej burzy i wtedy jego statek otarł się o cudowną wyspę na Morzu Ciemności. Sanchez potrafił określić położenie wyspy - pokazał swojemu dobroczyńcy mapy i obliczenia. Kolumb miał w ręku dowód, którego znaczenie Jan II z pewnością doceni. I właśnie wtedy Sanchez de Huelva umiera. Historycy, niedarzący Kolumba sympatią, podkreślają z naciskiem ten zbieg okoliczności: „Czyżby genueńczyk zastanawiał się, czy Jan II nie wolałby powierzyć dowództwa ekspedycji na zachód nie jemu, Kolumbowi, ale uratowanemu szyprowi, który już dotarł do tych odległych wybrzeży? Ta śmierć wydaje się bardzo na czasie". Do dzisiaj postawa moralna Kolumba wydaje się problematyczna, niejasna. Tutaj jednak będziemy mówić tylko o faktach pewnych - lub przynajmniej znajdujących swoje potwierdzenie. W 1484 roku Kolumb przedstawia wreszcie królowi Portugalii swój długo dojrzewający plan, który - jak już wiemy - nie uzyskuje aprobaty. Jedzie więc do Hiszpanii. Towarzyszy mu syn Diego. Żona Kolumba, Felipa, zniknęła. Zmarła czy została porzucona - nigdy się tego nie dowiemy. Diego zostaje umieszczony na pensji w klasztorze Rabida koło Palos. Dwie daty ukazują nam cierpliwość, upór i wytrwałość Kolumba. Dopiero w 1487 roku, po trzech latach wysiłków i starań, zostaje przyjęty przez władców Hiszpanii, Ferdynanda i Izabelę Katolicką, którym przedstawia swój projekt. I dopiero 15 kwietnia 1492 roku, ponad pięć lat później, para królewska podpisuje „kapitulację", w której przyjmuje jego warunki. Wysokość przyznanego subsydium jest niewielka: „Miasto Palos winno dostarczyć admirałowi Kolumbowi dwie karawele, odpowiednio wyposażone i obsadzone". Obsadzenie statku oznacza dokonanie rekrutacji załogi. Ale miasto Palos zaczęło się wahać, nie dając ani statków, ani marynarzy. Kolumb na próżno obiecywał wspaniałe nagrody. Nikt nie zgłaszał się, a wysoką nagrodę ofiarowaną za skok w nieznane uważano za podejrzaną. Morze Ciemności było królestwem szatana. Indie nie leżały po tej stronie. Ci, którzy zdecydują się wyruszyć, nigdy już nie wrócą. I jeszcze jeden powód, aby być ostrożnym - w Palos Kolumb jest obcy. - Mówią, że to admirał. Ale gdzie i kiedy żeglował? W końcu uratowało wyprawę dwóch znanych i bogatych armatorów: Martin Alonzo Pinzón i jego brat Vicente Yánez Pinzón. Nie tylko oddali do dyspozycji Kolumbowi dwie będące w dobrym stanie karawele, ale zapowiedzieli, że i oni wyruszą w podróż. Taki akt wiary wywarł wielkie wrażenie. Za przykładem braci Pinzonów baskijski kapitan Juan de la Cosa zgodził się wynająć swój statek z załogą oraz własną osobą. Karawele Pinzonów nazywały się „Pinta* i „Niña" (Malowanka i Dziewczyneczka), a statek Juana de la Cosy - „Gallega" (Galicyjka). Wszystkie nazwy to przezwiska dziewcząt lekkich obyczajów, ale właściciele statków uważali, że takie nazwy przynoszą szczęście. Krzysztof Kolumb, któremu mimo wszystko zależało na zachowaniu pozorów przyzwoitości, uzyskał tylko tyle, że „Gallega" została przemianowana na „Santa Marię". Dokładne wymiary tych statków nie są znane. Można przypuszczać, że „Santa Maria" miała 35 metrów długości, a jej nośność niewiele przekraczała 100 ton. „Pinta" i „Niña" mierzyły każda od 20 do 25 metrów. Na pokładzie „Santa Marii" było około 40 ludzi załogi, a po około 25 na każdym z pozostałych statków. Znaczną część lipca 1492 roku poświęcono na załadunek. Zabierano zapasy na rok, zakładając 300 gramów mięsa lub ryby i funt biszkoptów na jednego członka załogi dziennie. Było to oczywiście mięso wędzone i ryby suszone. W kambuzie znalazły się jeszcze suszone warzywa, sery, oliwa, ocet i dużo cebuli. Rola, a nawet istnienie witamin były w tamtych czasach całkowicie nieznane, ale wiedziano, że cebula, wobec braku świeżej żywności, jest najlepszym lekarstwem na szkorbut. Do picia zabierano aż dwa litry wina na każdego członka załogi dziennie, a ponadto pół kwarty wody do każdego posiłku. 3 sierpnia 1492 roku wszystko było gotowe. Marynarze Kolumba po wysłuchaniu mszy w klasztorze Rabida pożegnali się ze swoimi rodzinami. Poprzedniego dnia, w Święto Matki Bożej Cudownej, wszyscy mieszkańcy Palos w kościele głośno modlili się na kolanach. Teraz kobiety modliły się na nabrzeżu, gdzie panowało niezwykłe podniecenie. Wyprawa Kolumba była w tamtych czasach bardziej zdumiewająca niż dzisiaj wystrzelenie satelity w przestrzeń kosmiczną. Żeglarze wyruszali w zupełnie nieznanym kierunku. Mieli stawić czoło niewiadomej przestrzeni oceanu, której żaden człowiek na świecie nigdy nie widział. Jak odgadnąć, czy rzeczywiście nie kończy się ona otchłanią, czy nie szaleje tam maelstrom lub inny straszliwy wicher... W swym ciemnoczerwonym admiralskim uniformie, obszytym futrem, Krzysztof Kolumb stał dumnie na rufówce „Santa Marii". Był to postawny, wysoki mężczyzna o jasnych oczach i cerze usianej piegami, z długimi rudymi i już siwiejącymi na skroniach włosami. Zebrani na nabrzeżu widzieli, jak zdejmuje nakrycie głowy i silnym głosem wydaje rozkaz: - Płyńmy, w imię Boże!
Karawele pożeglowały w dół rzeki Tinto i wypłynęły za mierzeję na wysokości wyspy Saltes. Martin Alonzo Pinzón dowodził „Pintą", a jego brat „Niną". Na pokładzie „Santa Marii" zastępcą Kolumba był Juan de la Cosa. Admirał planował postój na Wyspach Kanaryjskich. Stamtąd chciał płynąć wzdłuż 28 równoleżnika, co - według będących w jego posiadaniu tajnych dokumentów - miało zaprowadzić go do Cipangu (Japonii) i Kataju (Chin). Jednak w poniedziałek 6 sierpnia ster „Pinty" wyskoczył ze swojej zawiasy. Naprawiono go, lecz następnego dnia wydarzyło się to samo. Nigdy się nie dowiemy, czy był to sabotaż. Powoli, bardzo powoli trzy karawele dopływają do Las Palmas. Aby zreperować psujący się ster,„Pinta" zostaje wyciągnięta na brzeg. W 1892 roku, aby uczcić czterechsetlecie odkrycia Ameryki, rząd hiszpański zlecił zbudowanie statku jak najbardziej podobnego do „Santa Marii". Karawela, pokonując Atlantyk po drodze opisanej w dzienniku pokładowym przez Kolumba, dokładnie w tym samym czasie trzydziestu sześciu dni przebyła drogę z Las Palmas na wyspę San Salvador na Bahamach. Marynarzom Kolumba trzydzieści sześć dni nieznośnie się dłużyło. Powiedziano im przecież, że „Indie" leżą stosunkowo blisko, niepokoili się więc z byle powodu. Rozczarował ich też widok glonów morskich, które nie znajdowały się w bezpośredniej bliskości brzegu. Nie mogli jednak wiedzieć, że glony na Morzu Sargassowym sięgają bardzo daleko w morze. Na statkach doszło do próby buntu i trzeba było zmniejszyć racje żywności. Koniec podróży nastąpił w sposób niejako nieoczekiwany. 11 października na morzu pojawiły się morszczyny. O zmierzchu dostrzeżono latające papugi. Niebo, lekko zachmurzone, rozjaśniło się około północy - była pełnia księżyca. Karawele szły pchane silnym wiatrem. Druga nad ranem 12 października. Z pokładu „Pinty" kilkakrotnie powtórzono okrzyk „Ziemia! Ziemia!" po którym nastąpił wystrzał armatni. „Pinta" zbliżyła się do statku admiralskiego. - Widziałeś ziemię? - spytał Kolumb Martina Alonza. - Mój marynarz ją widział. Bermejo. Teraz zresztą widać ją już dobrze. Popatrzcie tylko. W świetle księżyca widoczna była ciemna linia brzegu. Tym razem nie można było się pomylić. Gdyby statki nadal płynęły dotychczasowym kursem, nieuchronnie doszłoby do zderzenia z lądem. Kolumb nakazał zatrzymać się i czekać dnia. Szkoda, że równocześnie nie zatrzymała się także historia. Po raz pierwszy człowiek przemierzył Atlantyk z jednej strony na drugą. To nieistotne, że Kolumb dotarł do wyspy położonej niedaleko kontynentu, a nie do samego kontynentu. Następne pokolenia, nie zwracając na taki drobiazg uwagi, będą uważały stwierdzenie, że „Krzysztof Kolumb odkrył Amerykę" za raz na zawsze udowodniony aksjomat. Być może jednak taki wyczyn to zbyt wiele dla jednego człowieka. I właśnie wtedy diabeł podszepnie odkrywcy najgorszą decyzję jego życia. Kiedy trzy karawele stanęły na środku morza, Martin Alonzo Pinzón przybył na pokład „Santa Marii". Podał raz jeszcze Kolumbowi imię marynarza, który pierwszy spostrzegł i zasygnalizował brzeg. To Juan Rodriguez Bermejo rodem z Triany. - Nie - mówi Kolumb - to ja pierwszy dostrzegłem ląd. Wczoraj wieczorem około dziesiątej dostrzegłem w ciemnościach słabe światełko, podobne do światełka małej świeczki. Zawołałem dwóch ludzi, którzy także je wtedy dostrzegli. I wezwał swoich świadków - jednego z członków własnej rodziny oraz kucharza. Przytaknęli. - Premia należy się więc mnie - stwierdził Kolumb. Zdumiony Martin Alonzo Pinzón nie mógł wykrztusić słowa. Jakim sposobem admirał dostrzegł światło na lądzie o godzinie dziesiątej wieczorem, kiedy byliśmy jeszcze o ponad trzydzieści pięć mil od brzegu? Czy to przypadkiem nie było odbicie w wodzie jakiejś gwiazdy? Dlaczego admirał nie rozumie, że choćby miał rację, to najzwyklejsza sprawiedliwość każe przyznać nagrodę marynarzowi, dla którego to prawdziwa fortuna? Około ósmej rano w piątek 12 października 1492 roku w imieniu królowej Izabeli i króla Ferdynanda Krzysztof Kolumb objął w posiadanie pierwszą z wysp, do których wytrwałość i umiejętności pozwoliły mu dotrzeć. Nazwał ją San Salvador. Dzisiaj, zapomniana wśród wysp małego archipelagu Bahamy, nosi ona imię jednego z dawno zapomnianych piratów i nazywa się Watling*. Niektórzy współcześni badacze przypuszczają, iż owym pierwszym skrawkiem Ameryki, do którego dotarł Kolumb, była wysepka Samana Cay w tym samym archipelagu (przyp. red.).
Teraz na scenę wychodzi inny admirał. Nosi tytuł Admirała Morza Oceanicznego. Nazywa się - chyba że to pseudonim, bo nic nie jest tu pewne - Krzysztof Kolumb.
Kolumb urodził się w 1451 roku. Gdzie? Złośliwość wielu świadków, brak precyzji w tekstach pozostawionych przez samego zainteresowanego i pośmiertne fałszerstwa testamentu, gdzie napisano, iż urodził się w Genui, wzbudzają wątpliwości. Czternaście miast i miasteczek na Korsyce, Sardynii, Balearach i Półwyspie Apenińskim uważa, że wydało na świat słynnego admirała. Madariaga, który jest w tych sprawach autorytetem, skłania się wyraźnie ku Genui. Podobnie jak on, i my także będziemy tutaj mówili o genueńczyku. Ród Kolumbów, nazywanych Colón lub Colombo, to najprawdopodobniej hiszpańscy Żydzi, którzy na emigracji w swojej nowej ojczyźnie zachowali język i obyczaje kraju pochodzenia.
Dzieciństwo, okres dorastania i młodość słynnego odkrywcy nie są jasne. Nigdy nie dało się ustalić z całkowitą pewnością, czy był on najpierw piratem, czy też uczciwym kupcem, ani gdzie żeglował.
Krzysztof Kolumb ma już trzydziestkę, kiedy natrafiamy w Portugalii na jego ślad.
Około 1480 roku Krzysztof Kolumb poślubia Felipę Perestrellę, Portugalkę hiszpańskiego pochodzenia, o której mówiono, że ma dużo wdzięku. Jej dziadek otrzymał koncesję na wyspę, którą odkrył pod rozkazami Zarca i Teixeiry, a którą króliki uczyniły na jakiś czas niemożliwą do zamieszkania. Ojciec Felipy jest w posiadaniu map i innych tajemniczych dokumentów, bezcennych dla każdego żeglarza.
Młoda para wyrusza na wyspę dziadka - Porto Santo. Ich miesiąc miodowy potrwa trzy lata, przerywany kilkoma krótkimi podróżami męża. Na świat przychodzi syn - Diego. Kolumb przez ten czas studiował papiery swego teścia i słuchał opowieści marynarzy. Sąsiadująca z Maderą Porto Santo była wówczas ostatnim, wystającym w morze cyplem znanego świata. Dalej na zachód rozciągała się nieznana przestrzeń oceanu, określana wtedy mianem Morza Ciemności. Młody ojciec rodziny często siadywał na piaszczystym wybrzeżu ze wzrokiem utkwionym w nieznany horyzont.
- Za Morzem Ciemności leżą Indie.
Kolumb nie tylko wierzył niezłomnie, że Ziemia jest kulą, ale był także przekonany, że jeśli wyruszyć na zachód, Indie nie leżą daleko. Takie rozumowanie opierało się jednak na błędnych założeniach. Wśród dokumentów, nad którymi genueńczyk pochylał się podczas swojego pobytu na Porto Santo, była mapa świata narysowana przez pewnego florenckiego lekarza, Paola Toscanellego. Według tej mapy wschodni cypel Azji nie był od Lizbony odległy o więcej niż 700 mil morskich, czyli około 4000 kilometrów. Obliczenia te zasadniczo potwierdzały też inne dokumenty z tamtych czasów - globus ziemski Martina Behaima i Imago Mundi kardynała Ailly.
Kolumb zaczął więc opracowywać szczegółowy plan swojej podróży na zachód.
~ Pojadę do króla Portugalii i poproszę, by mnie wysłuchał - zapowiedział żonie.
Traf chciał, że właśnie wtedy zupełnie nieoczekiwane wydarzenie potwierdziło jego przypuszczenia. Pewnego dnia Opatrzność wyrzuciła na brzeg Porto Santo dryfujący statek. Jego szyper - z kilku, którzy przeżyli - był tak wycieńczony, że nie mógł mówić. Jeden z jego towarzyszy opowiadał w delirium o różnobarwnych ptakach, ćwierkających bez przerwy, nieznanych dzikich czarnych zwierzętach. Statek przybył z zachodu. Krzysztof Kolumb nadstawił uszu i otworzył drzwi swego domu, odstępując własne łóżko umierającemu sternikowi. Dbał o niego najlepiej jak potrafił. Wkrótce dowiedział się, że nazywa się Alonzo Sanchez de Huelva. Po odzyskaniu przytomności żeglarz opowiedział swoją historię. Zboczył z kursu podczas gwałtownej burzy i wtedy jego statek otarł się o cudowną wyspę na Morzu Ciemności. Sanchez potrafił określić położenie wyspy - pokazał swojemu dobroczyńcy mapy i obliczenia. Kolumb miał w ręku dowód, którego znaczenie Jan II z pewnością doceni. I właśnie wtedy Sanchez de Huelva umiera. Historycy, niedarzący Kolumba sympatią, podkreślają z naciskiem ten zbieg okoliczności: „Czyżby genueńczyk zastanawiał się, czy Jan II nie wolałby powierzyć dowództwa ekspedycji na zachód nie jemu, Kolumbowi, ale uratowanemu szyprowi, który już dotarł do tych odległych wybrzeży? Ta śmierć wydaje się bardzo na czasie". Do dzisiaj postawa moralna Kolumba wydaje się problematyczna, niejasna. Tutaj jednak będziemy mówić tylko o faktach pewnych - lub przynajmniej znajdujących swoje potwierdzenie.
W 1484 roku Kolumb przedstawia wreszcie królowi Portugalii swój długo dojrzewający plan, który - jak już wiemy - nie uzyskuje aprobaty. Jedzie więc do Hiszpanii. Towarzyszy mu syn Diego. Żona Kolumba, Felipa, zniknęła. Zmarła czy została porzucona - nigdy się tego nie dowiemy. Diego zostaje umieszczony na pensji w klasztorze Rabida koło Palos.
Dwie daty ukazują nam cierpliwość, upór i wytrwałość Kolumba. Dopiero w 1487 roku, po trzech latach wysiłków i starań, zostaje przyjęty przez władców Hiszpanii, Ferdynanda i Izabelę Katolicką, którym przedstawia swój projekt. I dopiero 15 kwietnia 1492 roku, ponad pięć lat później, para królewska podpisuje „kapitulację", w której przyjmuje jego warunki. Wysokość przyznanego subsydium jest niewielka: „Miasto Palos winno dostarczyć admirałowi Kolumbowi dwie karawele, odpowiednio wyposażone i obsadzone".
Obsadzenie statku oznacza dokonanie rekrutacji załogi. Ale miasto Palos zaczęło się wahać, nie dając ani statków, ani marynarzy. Kolumb na próżno obiecywał wspaniałe nagrody. Nikt nie zgłaszał się, a wysoką nagrodę ofiarowaną za skok w nieznane uważano za podejrzaną. Morze Ciemności było królestwem szatana. Indie nie leżały po tej stronie. Ci, którzy zdecydują się wyruszyć, nigdy już nie wrócą. I jeszcze jeden powód, aby być ostrożnym - w Palos Kolumb jest obcy.
- Mówią, że to admirał. Ale gdzie i kiedy żeglował?
W końcu uratowało wyprawę dwóch znanych i bogatych armatorów: Martin Alonzo Pinzón i jego brat Vicente Yánez Pinzón. Nie tylko oddali do dyspozycji Kolumbowi dwie będące w dobrym stanie karawele, ale zapowiedzieli, że i oni wyruszą w podróż. Taki akt wiary wywarł wielkie wrażenie. Za przykładem braci Pinzonów baskijski kapitan Juan de la Cosa zgodził się wynająć swój statek z załogą oraz własną osobą. Karawele Pinzonów nazywały się „Pinta* i „Niña" (Malowanka i Dziewczyneczka), a statek Juana de la Cosy - „Gallega" (Galicyjka). Wszystkie nazwy to przezwiska dziewcząt lekkich obyczajów, ale właściciele statków uważali, że takie nazwy przynoszą szczęście. Krzysztof Kolumb, któremu mimo wszystko zależało na zachowaniu pozorów przyzwoitości, uzyskał tylko tyle, że „Gallega" została przemianowana na „Santa Marię".
Dokładne wymiary tych statków nie są znane. Można przypuszczać, że „Santa Maria" miała 35 metrów długości, a jej nośność niewiele przekraczała 100 ton. „Pinta" i „Niña" mierzyły każda od 20 do 25 metrów. Na pokładzie „Santa Marii" było około 40 ludzi załogi, a po około 25 na każdym z pozostałych statków.
Znaczną część lipca 1492 roku poświęcono na załadunek. Zabierano zapasy na rok, zakładając 300 gramów mięsa lub ryby i funt biszkoptów na jednego członka załogi dziennie. Było to oczywiście mięso wędzone i ryby suszone. W kambuzie znalazły się jeszcze suszone warzywa, sery, oliwa, ocet i dużo cebuli. Rola, a nawet istnienie witamin były w tamtych czasach całkowicie nieznane, ale wiedziano, że cebula, wobec braku świeżej żywności, jest najlepszym lekarstwem na szkorbut. Do picia zabierano aż dwa litry wina na każdego członka załogi dziennie, a ponadto pół kwarty wody do każdego posiłku.
3 sierpnia 1492 roku wszystko było gotowe. Marynarze Kolumba po wysłuchaniu mszy w klasztorze Rabida pożegnali się ze swoimi rodzinami. Poprzedniego dnia, w Święto Matki Bożej Cudownej, wszyscy mieszkańcy Palos w kościele głośno modlili się na kolanach. Teraz kobiety modliły się na nabrzeżu, gdzie panowało niezwykłe podniecenie. Wyprawa Kolumba była w tamtych czasach bardziej zdumiewająca niż dzisiaj wystrzelenie satelity w przestrzeń kosmiczną. Żeglarze wyruszali w zupełnie nieznanym kierunku. Mieli stawić czoło niewiadomej przestrzeni oceanu, której żaden człowiek na świecie nigdy nie widział. Jak odgadnąć, czy rzeczywiście nie kończy się ona otchłanią, czy nie szaleje tam maelstrom lub inny straszliwy wicher...
W swym ciemnoczerwonym admiralskim uniformie, obszytym futrem, Krzysztof Kolumb stał dumnie na rufówce „Santa Marii". Był to postawny, wysoki mężczyzna o jasnych oczach i cerze usianej piegami, z długimi rudymi i już siwiejącymi na skroniach włosami. Zebrani na nabrzeżu widzieli, jak zdejmuje nakrycie głowy i silnym głosem wydaje rozkaz:
- Płyńmy, w imię Boże!
Karawele pożeglowały w dół rzeki Tinto i wypłynęły za mierzeję na wysokości wyspy Saltes. Martin Alonzo Pinzón dowodził „Pintą", a jego brat „Niną". Na pokładzie „Santa Marii" zastępcą Kolumba był Juan de la Cosa.
Admirał planował postój na Wyspach Kanaryjskich. Stamtąd chciał płynąć wzdłuż 28 równoleżnika, co - według będących w jego posiadaniu tajnych dokumentów - miało zaprowadzić go do Cipangu (Japonii) i Kataju (Chin). Jednak w poniedziałek 6 sierpnia ster „Pinty" wyskoczył ze swojej zawiasy. Naprawiono go, lecz następnego dnia wydarzyło się to samo. Nigdy się nie dowiemy, czy był to sabotaż. Powoli, bardzo powoli trzy karawele dopływają do Las Palmas. Aby zreperować psujący się ster,„Pinta" zostaje wyciągnięta na brzeg.
W 1892 roku, aby uczcić czterechsetlecie odkrycia Ameryki, rząd hiszpański zlecił zbudowanie statku jak najbardziej podobnego do „Santa Marii". Karawela, pokonując Atlantyk po drodze opisanej w dzienniku pokładowym przez Kolumba, dokładnie w tym samym czasie trzydziestu sześciu dni przebyła drogę z Las Palmas na wyspę San Salvador na Bahamach.
Marynarzom Kolumba trzydzieści sześć dni nieznośnie się dłużyło. Powiedziano im przecież, że „Indie" leżą stosunkowo blisko, niepokoili się więc z byle powodu. Rozczarował ich też widok glonów morskich, które nie znajdowały się w bezpośredniej bliskości brzegu. Nie mogli jednak wiedzieć, że glony na Morzu Sargassowym sięgają bardzo daleko w morze. Na statkach doszło do próby buntu i trzeba było zmniejszyć racje żywności.
Koniec podróży nastąpił w sposób niejako nieoczekiwany. 11 października na morzu pojawiły się morszczyny. O zmierzchu dostrzeżono latające papugi.
Niebo, lekko zachmurzone, rozjaśniło się około północy - była pełnia księżyca. Karawele szły pchane silnym wiatrem.
Druga nad ranem 12 października. Z pokładu „Pinty" kilkakrotnie powtórzono okrzyk „Ziemia! Ziemia!" po którym nastąpił wystrzał armatni. „Pinta" zbliżyła się do statku admiralskiego.
- Widziałeś ziemię? - spytał Kolumb Martina Alonza.
- Mój marynarz ją widział. Bermejo. Teraz zresztą widać ją już dobrze. Popatrzcie tylko.
W świetle księżyca widoczna była ciemna linia brzegu. Tym razem nie można było się pomylić. Gdyby statki nadal płynęły dotychczasowym kursem, nieuchronnie doszłoby do zderzenia z lądem. Kolumb nakazał zatrzymać się i czekać dnia.
Szkoda, że równocześnie nie zatrzymała się także historia. Po raz pierwszy człowiek przemierzył Atlantyk z jednej strony na drugą. To nieistotne, że Kolumb dotarł do wyspy położonej niedaleko kontynentu, a nie do samego kontynentu. Następne pokolenia, nie zwracając na taki drobiazg uwagi, będą uważały stwierdzenie, że „Krzysztof Kolumb odkrył Amerykę" za raz na zawsze udowodniony aksjomat. Być może jednak taki wyczyn to zbyt wiele dla jednego człowieka. I właśnie wtedy diabeł podszepnie odkrywcy najgorszą decyzję jego życia.
Kiedy trzy karawele stanęły na środku morza, Martin Alonzo Pinzón przybył na pokład „Santa Marii". Podał raz jeszcze Kolumbowi imię marynarza, który pierwszy spostrzegł i zasygnalizował brzeg. To Juan Rodriguez Bermejo rodem z Triany.
- Nie - mówi Kolumb - to ja pierwszy dostrzegłem ląd. Wczoraj wieczorem około dziesiątej dostrzegłem w ciemnościach słabe światełko, podobne do światełka małej świeczki. Zawołałem dwóch ludzi, którzy także je wtedy dostrzegli.
I wezwał swoich świadków - jednego z członków własnej rodziny oraz kucharza. Przytaknęli.
- Premia należy się więc mnie - stwierdził Kolumb.
Zdumiony Martin Alonzo Pinzón nie mógł wykrztusić słowa. Jakim
sposobem admirał dostrzegł światło na lądzie o godzinie dziesiątej wieczorem, kiedy byliśmy jeszcze o ponad trzydzieści pięć mil od brzegu? Czy to przypadkiem nie było odbicie w wodzie jakiejś gwiazdy? Dlaczego admirał nie rozumie, że choćby miał rację, to najzwyklejsza sprawiedliwość każe przyznać nagrodę marynarzowi, dla którego to prawdziwa fortuna?
Około ósmej rano w piątek 12 października 1492 roku w imieniu królowej Izabeli i króla Ferdynanda Krzysztof Kolumb objął w posiadanie pierwszą z wysp, do których wytrwałość i umiejętności pozwoliły mu dotrzeć. Nazwał ją San Salvador. Dzisiaj, zapomniana wśród wysp małego archipelagu Bahamy, nosi ona imię jednego z dawno zapomnianych piratów i nazywa się Watling*.
Niektórzy współcześni badacze przypuszczają, iż owym pierwszym skrawkiem Ameryki, do którego dotarł Kolumb, była wysepka Samana Cay w tym samym archipelagu (przyp. red.).