Pięknie się różnimy. Na wysokich i niskich, szczupłych i puszystych, kobiety i mężczyzn, homo i heteryków, miłośników i przeciwników Euro, zwolenników i sceptyków koncepcji o zamachu smoleńskim. Ale jest jeszcze jeden wyraźny podział, który wychodzi najczęściej w sytuacjach wspólnych posiłków, imprez i zakupów, będąc nierzadko powodem wzajemnej konsternacji i zakłopotania.
Wszyscy dzielimy się na wegetarian i mięsożerców.
Sprawa jest delikatna, bo dotyczy de facto przekonań moralnych, a takie siłą rzeczy rodzą silne emocje. Jednak wychowani w duchu demokracji i pluralizmu mamy wpojony szacunek dla odmiennych poglądów, nawet wtedy, gdy uważamy je za skrajnie nieetyczne i niekompatybilne z naszym systemem wartości. Ta wewnętrzna sprzeczność myślenia nowoczesnego, wyznaczająca pytania o granice tolerancji, to temat, nad którym spędzał bezsenne noce niejeden mędrzec. Spór o to, czy zjadanie zwierząt (tudzież te formy ich wykorzystywania, które powodują cierpienie) jest etycznie naganne czy nie, skupia ten problem jak w soczewce, rozpalając wiele towarzysko-rodzinnych dyskusji.
Jeśli mielibyśmy napisać dramat w trzech aktach, opisujący dynamikę tego konfliktu, wyglądałby on następująco:
Akt I: wegetarianin ma poczucie wyższości moralnej nad mięsożercą
Akt III: kontratak wegetarianina, eskalacja konfliktu
Tak, mamy poczucie etycznej wyższości nad wami, drodzy mięsożercy. Niestety. Choć wstydzimy się do tego przyznać, bo od dzieciństwa wpaja się nam, że wszyscy ludzie są etycznie równi i wszystkim poglądom należy się taki sam szacunek. Złota klatka tolerancji (powszechnie zrównywanej semantycznie z akceptacją), w której nas zamknięto, jest cenna, bo chroni przed ekstremizmami i krwawymi konfliktami, ale u niereformowalnych idealistów powoduje trudną do ukrycia frustrację, bo zmusza do robienia dobrej miny do złej gry. Założę się, że podobny problem mają przeciwnicy prawa do aborcji – choć im może być łatwiej, bo zazwyczaj sytuują się po tej stronie sceny polityczno-ideologicznej, gdzie kult pluralizmu i tolerancji zbyt się nie zakorzenił.
Oglądamy was więc, drodzy mięsożercy, jak wcinacie szynki i kaszanki, i staramy się, aby na naszej twarzy nie odbił się wyraz potępienia. Nie chcemy sprawić wam przykrości – bo jesteście naszymi przyjaciółmi, współpracownikami, rodziną. Nie chcemy wyjść na radykałów – terroryzm nie jest w cenie. Uwierzcie nam, drodzy mięsożercy: najtrudniejszą sztuką przy diecie wegetariańskiej nie jest rezygnacja ze schabowego. Najtrudniejsza jest szuka zaciskania zębów.
Ale wy i tak to wyczuwacie. Intuicyjnie odbieracie nasz sprzeciw wobec waszych wyborów. Nie macie ochoty, aby przyklejano wam łatkę „tych złych”. Kiedy więc spotykacie kolejnego „zielonego popaprańca” prewencyjnie przystępujecie do (kontr)ataku. Jeśli jesteście ludźmi na poziomie, nie wdajecie się w agresywną pyskówkę. Zadajecie tylko uprzejme pytania:
1. „Jesteś wegetarianką? Ale ze względów ideologicznych?”
Pytanie pozornie neutralne, ale diabeł tkwi w szczegółach. Słowo „ideologia” jest terminem mocno skompromitowanym („faszystowska ideologia”, „ideologiczne zacietrzewienie” etc) i doskonale o tym wiecie, podświadomie (?) konstruując wypowiedź mającą zdyskredytować oponenta. Moglibyście zapytać, czy nasz wegetarianizm wynika ze względów etycznych – ale takie pytanie trudno przechodzi przez gardło, bo byłby potencjalnie otwarciem drzwi do wniosku, że dla was etyka nie jest wartością nadrzędną.
2. „Ale ryby jesz?”
Pytanie zadawane z rozpaczliwą nadzieją w oczach – jakby fakt spożywania zwierząt żyjących w wodzie był ostatnią deską ratunku mogącą nas zrehabilitować w waszych oczach.
3. „A owoce morza??”
Ten etap zdradza pierwsze objawy paniki. Może też stanowić pierwszą fazę erystycznej strategii mającej sprowadzić przekonania wegetarian ad absurdum. Z każdym kolejnym pytaniem schodzimy o szczebel niżej w boskiej hierarchii bytów dochodząc do triumfalnego wniosku, że marchewka też żyje. Zważcie jednak, że pod względem poziomu świadomości świnia ma więcej wspólnego z człowiekiem niż z krewetką, o marchewce nie wspominając.
4. „A z czego masz buty?”
Pytanie zadawane alternatywnie wobec trzeciego, ale posiadające mniejszy od niego potencjał filozoficzny, za to większą dozę nie zawsze uświadomionej złośliwości. Oczekujecie, że zaczniemy się plątać w zeznaniach, a tym samym zatriumfujecie, podobnie jak w pytaniu o krewetki i marchewki. Uważajcie: na rynku jest coraz więcej butów ze sztucznej skóry i bardzo prawdopodobne, że takie właśnie mamy na nogach.
5. „A co z nabiałem?”
Tu nie ma dobrej odpowiedzi. Jeśli jesteśmy weganami, nasza pozycja w waszych oczach sięga dna. Jeśli jednak przyznajemy się do spożywania nabiału, też nie mamy powodu do triumfu, bo zaraz zgasicie nas pytaniem:
6. „A jaka cyferka widnieje na skorupce jajek, które kupujesz?”
Moi drodzy, znowu falstart. Nie poznałam wegetarianina ani wegetarianki, którzy nie wiedzieliby, czym się różni chów klatkowy od wolnowybiegowego.
7. „A co ty w ogóle jesz? Sałatę?”
Nie, to nie żart. Takie pytania są na porządku dziennym. Często nie wynikają one ze złośliwości, ale z autentycznego braku wiedzy o tym, czym jest dieta wegetariańska. Co gorsza, powtarzanego przez szefów kuchni większości restauracji, w których pod hasłem „danie wegetariańskie” kryje się zazwyczaj dymiący talerz pozbawionych smaku warzyw gotowanych na parze.
Jeśli jednak wasz rozmówca wyjdzie triumfalnie z tego śmiertelnego ostrzału, zawsze możecie zadać złoty cios:
8. „Ale przecież jedzenie zwierząt jest naturalne!”
Odwoływanie się do kryterium natury brzmi w waszych ustach rozczulająco. Wy, mieszczuchy, biegające po modnych klubach, golące nogi, malujące paznokcie, nie mogące żyć bez iPhone’a, produkujące tony śmieci, przemieszczające się po zatłoczonych ulicach dymiącymi autami – kto by pomyślał, że dla was, moi drodzy, to jednak natura jest imperatywem ostatecznym, do którego zwracacie się w chwili zwątpienia? Choć jestem przeciwniczką polowań, to zrobicie na mnie wrażenie, jeśli, gnani pierwotnym zewem, własnoręcznie upolujecie jelenia, wypatroszycie go i wrzucicie na ruszt. Obiecuję, że ten argument zamknie mi usta. Niestety, drodzy mięsożercy – nie widzę, co rzeźnie mają wspólnego z naturą. Są raczej doskonałym wyrazem racjonalizacji ery nowoczesności – podobnie jak komory gazowe w Auschwitz.
O, z tym argumentem już przesadziłam. Wszyscy pamiętamy falę oburzenia, jaką wzbudziła akcja „Mięso – Holocaust na twoim talerzu” rozpętana jakiś czas temu przez stowarzyszenie Empatia. Ten argument jest uważany przez mięsożerców za szczególnie wredny. A może po prostu jest zbyt celny?
Pięknie się różnimy. Na wysokich i niskich, szczupłych i puszystych, kobiety i mężczyzn, homo i heteryków, miłośników i przeciwników Euro, zwolenników i sceptyków koncepcji o zamachu smoleńskim. Ale jest jeszcze jeden wyraźny podział, który wychodzi najczęściej w sytuacjach wspólnych posiłków, imprez i zakupów, będąc nierzadko powodem wzajemnej konsternacji i zakłopotania.
Wszyscy dzielimy się na wegetarian i mięsożerców.
Sprawa jest delikatna, bo dotyczy de facto przekonań moralnych, a takie siłą rzeczy rodzą silne emocje. Jednak wychowani w duchu demokracji i pluralizmu mamy wpojony szacunek dla odmiennych poglądów, nawet wtedy, gdy uważamy je za skrajnie nieetyczne i niekompatybilne z naszym systemem wartości. Ta wewnętrzna sprzeczność myślenia nowoczesnego, wyznaczająca pytania o granice tolerancji, to temat, nad którym spędzał bezsenne noce niejeden mędrzec. Spór o to, czy zjadanie zwierząt (tudzież te formy ich wykorzystywania, które powodują cierpienie) jest etycznie naganne czy nie, skupia ten problem jak w soczewce, rozpalając wiele towarzysko-rodzinnych dyskusji.
Jeśli mielibyśmy napisać dramat w trzech aktach, opisujący dynamikę tego konfliktu, wyglądałby on następująco:
Akt I: wegetarianin ma poczucie wyższości moralnej nad mięsożercą
Akt II: mięsożerca reaguje emocjonalnie, atakując wegetarianina
Akt III: kontratak wegetarianina, eskalacja konfliktu
Tak, mamy poczucie etycznej wyższości nad wami, drodzy mięsożercy. Niestety. Choć wstydzimy się do tego przyznać, bo od dzieciństwa wpaja się nam, że wszyscy ludzie są etycznie równi i wszystkim poglądom należy się taki sam szacunek. Złota klatka tolerancji (powszechnie zrównywanej semantycznie z akceptacją), w której nas zamknięto, jest cenna, bo chroni przed ekstremizmami i krwawymi konfliktami, ale u niereformowalnych idealistów powoduje trudną do ukrycia frustrację, bo zmusza do robienia dobrej miny do złej gry. Założę się, że podobny problem mają przeciwnicy prawa do aborcji – choć im może być łatwiej, bo zazwyczaj sytuują się po tej stronie sceny polityczno-ideologicznej, gdzie kult pluralizmu i tolerancji zbyt się nie zakorzenił.
Oglądamy was więc, drodzy mięsożercy, jak wcinacie szynki i kaszanki, i staramy się, aby na naszej twarzy nie odbił się wyraz potępienia. Nie chcemy sprawić wam przykrości – bo jesteście naszymi przyjaciółmi, współpracownikami, rodziną. Nie chcemy wyjść na radykałów – terroryzm nie jest w cenie. Uwierzcie nam, drodzy mięsożercy: najtrudniejszą sztuką przy diecie wegetariańskiej nie jest rezygnacja ze schabowego. Najtrudniejsza jest szuka zaciskania zębów.
Ale wy i tak to wyczuwacie. Intuicyjnie odbieracie nasz sprzeciw wobec waszych wyborów. Nie macie ochoty, aby przyklejano wam łatkę „tych złych”. Kiedy więc spotykacie kolejnego „zielonego popaprańca” prewencyjnie przystępujecie do (kontr)ataku. Jeśli jesteście ludźmi na poziomie, nie wdajecie się w agresywną pyskówkę. Zadajecie tylko uprzejme pytania:
1. „Jesteś wegetarianką? Ale ze względów ideologicznych?”
Pytanie pozornie neutralne, ale diabeł tkwi w szczegółach. Słowo „ideologia” jest terminem mocno skompromitowanym („faszystowska ideologia”, „ideologiczne zacietrzewienie” etc) i doskonale o tym wiecie, podświadomie (?) konstruując wypowiedź mającą zdyskredytować oponenta. Moglibyście zapytać, czy nasz wegetarianizm wynika ze względów etycznych – ale takie pytanie trudno przechodzi przez gardło, bo byłby potencjalnie otwarciem drzwi do wniosku, że dla was etyka nie jest wartością nadrzędną.
2. „Ale ryby jesz?”
Pytanie zadawane z rozpaczliwą nadzieją w oczach – jakby fakt spożywania zwierząt żyjących w wodzie był ostatnią deską ratunku mogącą nas zrehabilitować w waszych oczach.
3. „A owoce morza??”
Ten etap zdradza pierwsze objawy paniki. Może też stanowić pierwszą fazę erystycznej strategii mającej sprowadzić przekonania wegetarian ad absurdum. Z każdym kolejnym pytaniem schodzimy o szczebel niżej w boskiej hierarchii bytów dochodząc do triumfalnego wniosku, że marchewka też żyje. Zważcie jednak, że pod względem poziomu świadomości świnia ma więcej wspólnego z człowiekiem niż z krewetką, o marchewce nie wspominając.
4. „A z czego masz buty?”
Pytanie zadawane alternatywnie wobec trzeciego, ale posiadające mniejszy od niego potencjał filozoficzny, za to większą dozę nie zawsze uświadomionej złośliwości. Oczekujecie, że zaczniemy się plątać w zeznaniach, a tym samym zatriumfujecie, podobnie jak w pytaniu o krewetki i marchewki. Uważajcie: na rynku jest coraz więcej butów ze sztucznej skóry i bardzo prawdopodobne, że takie właśnie mamy na nogach.
5. „A co z nabiałem?”
Tu nie ma dobrej odpowiedzi. Jeśli jesteśmy weganami, nasza pozycja w waszych oczach sięga dna. Jeśli jednak przyznajemy się do spożywania nabiału, też nie mamy powodu do triumfu, bo zaraz zgasicie nas pytaniem:
6. „A jaka cyferka widnieje na skorupce jajek, które kupujesz?”
Moi drodzy, znowu falstart. Nie poznałam wegetarianina ani wegetarianki, którzy nie wiedzieliby, czym się różni chów klatkowy od wolnowybiegowego.
7. „A co ty w ogóle jesz? Sałatę?”
Nie, to nie żart. Takie pytania są na porządku dziennym. Często nie wynikają one ze złośliwości, ale z autentycznego braku wiedzy o tym, czym jest dieta wegetariańska. Co gorsza, powtarzanego przez szefów kuchni większości restauracji, w których pod hasłem „danie wegetariańskie” kryje się zazwyczaj dymiący talerz pozbawionych smaku warzyw gotowanych na parze.
Jeśli jednak wasz rozmówca wyjdzie triumfalnie z tego śmiertelnego ostrzału, zawsze możecie zadać złoty cios:
8. „Ale przecież jedzenie zwierząt jest naturalne!”
Odwoływanie się do kryterium natury brzmi w waszych ustach rozczulająco. Wy, mieszczuchy, biegające po modnych klubach, golące nogi, malujące paznokcie, nie mogące żyć bez iPhone’a, produkujące tony śmieci, przemieszczające się po zatłoczonych ulicach dymiącymi autami – kto by pomyślał, że dla was, moi drodzy, to jednak natura jest imperatywem ostatecznym, do którego zwracacie się w chwili zwątpienia? Choć jestem przeciwniczką polowań, to zrobicie na mnie wrażenie, jeśli, gnani pierwotnym zewem, własnoręcznie upolujecie jelenia, wypatroszycie go i wrzucicie na ruszt. Obiecuję, że ten argument zamknie mi usta. Niestety, drodzy mięsożercy – nie widzę, co rzeźnie mają wspólnego z naturą. Są raczej doskonałym wyrazem racjonalizacji ery nowoczesności – podobnie jak komory gazowe w Auschwitz.
O, z tym argumentem już przesadziłam. Wszyscy pamiętamy falę oburzenia, jaką wzbudziła akcja „Mięso – Holocaust na twoim talerzu” rozpętana jakiś czas temu przez stowarzyszenie Empatia. Ten argument jest uważany przez mięsożerców za szczególnie wredny. A może po prostu jest zbyt celny?