Razu pewnego książe Lech wyruszył wraz ze swą drużyną wojów na łowy. Puszcze rozciągały się w owym czasie nieomal na całej powierzchni państwa Lecha, toteż o zwierzynę nie było trudno. Gdy tak przemierzali bezkresne knieje, rozmyślał nieraz Lech o swych braciach – Czechu i Rusie, których nie widział już od dobrych kilku lat. Nagle rozmyślania księcia przerwał ryk spłoszonych koni i dziwne poruszenie wśród jego drużyny. Chwilę później dało się słyszeć w oddali granie rogów. Ich dźwięk stawał się coraz wyraźniejszy, bliższy. Po kilku chwilach z mroków puszczy wyłoniła się znaczna grupa wojów prowadzona przez dwóch dowódców. Wnet opuścił Lecha niepokój, gdy poznał przybyłych, którymi byli Czech i Rus. Na pamiątkę tego poznania po latach Lech kazał w miejscu, gdzie się ono odbyło – na prawym brzegu Warty, wznieść gród warowny i nazwać go Poznan.
Za czasów Mieszka I, gdy chrześcijaństwo coraz to mocniej wypierało stare wierzenia, władca czartów Lucyper nakazał ukarać Poznańczyków, którzy w krzewieniu nowej wiary wykazywali się ponoć wyjątkową gorliwością. Z jego polecenia diabeł Boruta pochwycił pogańską górę, na której stał ongiś posąg bogini Nii, stojącą nieopodal Gniezna i rzucił ją nieopodal Poznania w koryto Warty, aby utopić niepokorne miasto. Lecąc z górą nad miastem czarci upuścili ją jednak tak, że spadła na lewy brzeg Warty. Poznań i jego mieszkańcy zostali uratowani, zaś na górze, później nazwanej imieniem księcia Przemysła II, Mieszko postanowił wznieść zamek książęcy.
Zdarzyło się tak po bohaterskiej śmierci Władysława III pod Warną, że w ratuszu poznańskim zjawił się młodzieniec podający się za zaginionego króla. Wypytywany o okoliczności swego cudownego ocalenia opowiadał gładko, ale indagowany przez wojewodę poznańskiego Łukasza Górkę o sprawy sekretne pogubił się i wyszło na jaw, że konfabuluje. Przyznał się w końcu młodzieniec, że nie jest królewiczem Władysławem, lecz mieszczaninem wielkopolskim i zwie się Rychlik. Skazano tedy Rychlika na wystawienie na widok publiczny pod pręgierzem i baty. Jak powiadano, dlatego tylko nie skazano oszusta na śmierć, by nikt nie śmiał powiedzieć, że w Poznaniu zabito króla. Z tej historii wzięła się legenda, głosząca, że w roku 1459 król Warneńczyk panował w Poznaniu przez siedem dni.
Działo się to Roku Pańskiego 1551. Na ucztę do Poznania zjechać mieli wielmożni goście. Okazja była nie lada, oto bowiem mistrz Bartłomiej zaprezentować miał swoje dzieło – nowy zegar na ratuszowej wieży. Przygotowywano więc wielką ucztę i liczne zabawy. Zdarzyło się jednak tak, że kuchcik Pietrek, przez nieuwagę, czy lekkomyślność spalił piekącą się na ruszcie sarnę. Chcąc ratować swoje dobre imię, polecił mu tedy kuchmistrz poznański, imć Gąska, by czym prędzej pobiegł do kramu rzeźnickiego i przyniósł mięso na nową pieczeń. Tego dnia, jak to przy niedzieli, kramy były jednak pozamykane. Już myślał Pietrek, że zbierze od imć Gąski ruzgi, kiedy naraz spostrzegł pasące się nieopodal miasta dwa tłuste, białe koziołki. Nie myśląc długo chwycił je za powrózki i pobiegł ze zdobyczą do miasta. Gdy już znalazł się w ratuszowej kuchni, rozwiązał koziołki i zajął się ogniem. Nim się spostrzegł, koziołki czmychnęły prze otwarte drzwi kuchni prosto na wieżę zegarową. Jakież było zdziwienie wszystkich zgromadzonych, gdy oprócz dumy mistrza Bartłomieja, pod zegarem na wieży dostrzegli trykające się koziołki. Na pamiątkę tego wydarzenia burmistrz i wojewoda polecili Bartłomiejowi wzbogacić zegar o mechanizm z koziołkami. Tak też się stało i od tej pory o każdej pełnej godzinie na wieżę zegara wychodziły koziołki i bodły się rogami ku uciesze gawiedzi. I tak zostało do dziś.
Razu pewnego książe Lech wyruszył wraz ze swą drużyną wojów na łowy. Puszcze rozciągały się w owym czasie nieomal na całej powierzchni państwa Lecha, toteż o zwierzynę nie było trudno. Gdy tak przemierzali bezkresne knieje, rozmyślał nieraz Lech o swych braciach – Czechu i Rusie, których nie widział już od dobrych kilku lat.
Nagle rozmyślania księcia przerwał ryk spłoszonych koni i dziwne poruszenie wśród jego drużyny. Chwilę później dało się słyszeć w oddali granie rogów. Ich dźwięk stawał się coraz wyraźniejszy, bliższy. Po kilku chwilach z mroków puszczy wyłoniła się znaczna grupa wojów prowadzona przez dwóch dowódców. Wnet opuścił Lecha niepokój, gdy poznał przybyłych, którymi byli Czech i Rus. Na pamiątkę tego poznania po latach Lech kazał w miejscu, gdzie się ono odbyło – na prawym brzegu Warty, wznieść gród warowny i nazwać go Poznan.
Za czasów Mieszka I, gdy chrześcijaństwo coraz to mocniej wypierało stare wierzenia, władca czartów Lucyper nakazał ukarać Poznańczyków, którzy w krzewieniu nowej wiary wykazywali się ponoć wyjątkową gorliwością. Z jego polecenia diabeł Boruta pochwycił pogańską górę, na której stał ongiś posąg bogini Nii, stojącą nieopodal Gniezna i rzucił ją nieopodal Poznania w koryto Warty, aby utopić niepokorne miasto. Lecąc z górą nad miastem czarci upuścili ją jednak tak, że spadła na lewy brzeg Warty. Poznań i jego mieszkańcy zostali uratowani, zaś na górze, później nazwanej imieniem księcia Przemysła II, Mieszko postanowił wznieść zamek książęcy.
Zdarzyło się tak po bohaterskiej śmierci Władysława III pod Warną, że w ratuszu poznańskim zjawił się młodzieniec podający się za zaginionego króla. Wypytywany o okoliczności swego cudownego ocalenia opowiadał gładko, ale indagowany przez wojewodę poznańskiego Łukasza Górkę o sprawy sekretne pogubił się i wyszło na jaw, że konfabuluje. Przyznał się w końcu młodzieniec, że nie jest królewiczem Władysławem, lecz mieszczaninem wielkopolskim i zwie się Rychlik. Skazano tedy Rychlika na wystawienie na widok publiczny pod pręgierzem i baty. Jak powiadano, dlatego tylko nie skazano oszusta na śmierć, by nikt nie śmiał powiedzieć, że w Poznaniu zabito króla. Z tej historii wzięła się legenda, głosząca, że w roku 1459 król Warneńczyk panował w Poznaniu przez siedem dni.
Działo się to Roku Pańskiego 1551. Na ucztę do Poznania zjechać mieli wielmożni goście. Okazja była nie lada, oto bowiem mistrz Bartłomiej zaprezentować miał swoje dzieło – nowy zegar na ratuszowej wieży. Przygotowywano więc wielką ucztę i liczne zabawy. Zdarzyło się jednak tak, że kuchcik Pietrek, przez nieuwagę, czy lekkomyślność spalił piekącą się na ruszcie sarnę. Chcąc ratować swoje dobre imię, polecił mu tedy kuchmistrz poznański, imć Gąska, by czym prędzej pobiegł do kramu rzeźnickiego i przyniósł mięso na nową pieczeń. Tego dnia, jak to przy niedzieli, kramy były jednak pozamykane. Już myślał Pietrek, że zbierze od imć Gąski ruzgi, kiedy naraz spostrzegł pasące się nieopodal miasta dwa tłuste, białe koziołki. Nie myśląc długo chwycił je za powrózki i pobiegł ze zdobyczą do miasta. Gdy już znalazł się w ratuszowej kuchni, rozwiązał koziołki i zajął się ogniem. Nim się spostrzegł, koziołki czmychnęły prze otwarte drzwi kuchni prosto na wieżę zegarową. Jakież było zdziwienie wszystkich zgromadzonych, gdy oprócz dumy mistrza Bartłomieja, pod zegarem na wieży dostrzegli trykające się koziołki. Na pamiątkę tego wydarzenia burmistrz i wojewoda polecili Bartłomiejowi wzbogacić zegar o mechanizm z koziołkami. Tak też się stało i od tej pory o każdej pełnej godzinie na wieżę zegara wychodziły koziołki i bodły się rogami ku uciesze gawiedzi. I tak zostało do dziś.