klaudap2225
Zlepek oryginalnych, niepowtarzalnych i zapadających w pamięć scen szyty grubą nicią mordu, ognia, krwi i niedorzeczności. Tak najkrócej można podsumować „Miasto 44″ Komasy, które nie broni się ani jako hołd powstańcom, ani jako film historyczny, ani nawet jako film akcji. To chyba najbardziej nadęta wydmuszka całej polskiej kinematografii.*BUM*,*BUM*,*BUM* – „Miasto 44″ dosłownie bombarduje widza. Ten jest niczym przedwojenna Warszawa, zupełnie bezbronny wobec spadających raz za razem bomb z wysokobudżetowych samolotów Komasy. Scena za sceną, akcja za akcją, wybuch za wybuchem widz przenoszony jest po częściach walącej się w gruz stolicy, bez większego ładu i składu. Oglądając „Miasto 44″ miałem wrażenie, że to film tworzony nie przez jednego, nie przez dwóch, ale trzech reżyserów. Każdy z każdym walczył o czas na taśmie filmowej, w efekcie czego głośna produkcja jest o wszystkim i o niczym. Mamy tutaj oczywiście Powstanie, słusznie ukazane jako próba walki z czymś okropnym, strasznym i bestialskim. Mamy również miłość. Wiele miłości. Właściwie to jeden nieprzerwany spektakl miłości. Seks, namiętność, zazdrość, pożądanie – Komasa znalazł miejsce na wszystko. No i oczywiście akcja. Wybuchy, granaty, czołgi, artyleria czy bomby to tylko część z wszystkich widowiskowych atrakcji, jakie swoim widzom zgotował reżyser. Cały problem polega na tym, że wszystkie te wątki po prostu nie trzymają się razem, nie tworzą spójnej całości. W filmie po prostu zabrakło czasu, bądź reżyserowi zabrakło umiejętności, aby odpowiednio nakreślić wszystkie wątki. To oczywiście zdarza się w wielu produkcjach, ale nie w takiej skali, aby widz podczas napisów końcowych nadal nie wiedział, jaką motywacją kierował się główny bohater. No a raczej antybohater. Grany przez Józefa Pawłowskiego powstaniec Stefan to postać odrzucająca widza na przynajmniej kilku płaszczyznach. Dobrze zbudowany Warszawiak nie jest przykładem rycerskiej wierności, nie sięga pierwszy po karabin, ani nie biegnie w pierwszym szeregu na polu bitwy. Stefan to bardziej szczur, który wciśnie się w kąt walącego się budynku, czekając aż reszta obsady zrobi coś za niego. W „Mieście 44″ doszło do tego, że każda z postaci powstańców miała większe zasługi od Stefana. Ktoś zostaje pielęgniarką, ktoś inny wojakiem, jeszcze jeden mężnym gońcem. Dzieci, matki, bumelanci – wszyscy wydają się mieć więcej pary w rękach oraz iskry w sercu, aby walczyć o Warszawę. Stefan z kolei pałęta się po niej odbijając umorusane ciało od ściany do ściany, mozolnie i krok po kroku tracąc wszystko, co w innym filmach każdy sztampowy bohater zdołałby obronić. Nie przeczę, taka optyka wobec czołowej postaci mogła by być interesująca, gdyby była podana widzowi celowo. Wątpię jednak, aby to było zamiarem Komasy. Reżyser chciał prędzej wzbudzić nasze uczucia wobec bohatera. Wyszło zupełnie odwrotnie. Każdy z walczących jest młody, piękny i dobrze zbudowany. Mężczyźni posiadają długie, modnie zaczesane włosy, z kolei kobiety pomalowane paznokcie i niczego sobie makijaż. Na tle powstańców naziści wypadają jak niemyta hołota, z brudem na twarzy i czarnymi sercami. Oczywiście nigdy w życiu nie odważyłbym się odmówić dzielnym kobietom biorącym udział w Powstaniu ani urody, ani prawa do pięknego wyglądu. Kiedy jednak dochodzi się do wniosku, że jedna z bohaterek przez cały film biega w szpilkach, można stwierdzić, że coś po prostu jest nie tak. Wraz z nietrafionym wyglądem „doskonałych” Polaków idzie w parze średnia gra aktorska. W filmie „Miasto 44″ nie zabrakło wątków ludzi, którymi naprawdę się przejąłem. Problem polega na tym, że ci pełnili rolę tła. Byli bohaterami drugo-, a nawet trzecioplanowymi. Główne role są z kolei tak nieprzekonujące, że w żaden sposób nie dało się poczuć więzi z walczącymi. Wyjątek od tej zasady stanowią dobre role Zofii Wichłacz, Tomasza Schuchardta oraz Michała Żurawskiego. Jeżeli Komasa bawił się formą niczym Tarantino, reżyserowi ta sztuka udała się z opłakanym skutkiem. Zapadających w pamięć, mocnych scen jest wiele, ale każda z nich stanowi ogromny przerost formy nad treścią, nie raz budząc śmiech bądź niedowierzanie. O ile deszcz krwi i ludzkich szczątków byłem jeszcze w stanie przeboleć, tak „kanałowe zombie” powodowały już zgrzytanie zębów. Miarka przebrała się w momencie miłosnej sceny. Ta byłaby po prostu silnym kontrastem wobec szarej i zrujnowanej Warszawy, gdyby nie… dubstep w tle. Nie mogę się przyczepić ani do efektów specjalnych, ani tym bardziej do niesamowicie odwzorowanej Warszawy z okresu drugiej wojny światowej. Wszystko to zostało wykonane na światowym poziomie. Od strony technicznej „Miasto 44″ to naprawdę majstersztyk. Niestety, podobnie jak w przypadku filmu Powstanie Warszawskie, pomysł realizatorów zniszczył świetne rzemiosło wielu osób. „Miasto 44″ zmarnowało szansę na intensywny, mocny film o Powstaniu Warszawskim z prawdziwym rozmachem. Czuć, że Komasa miał apetyt na coś znacznie, znacznie więcej. Niestety, to po prostu się nie udało. Pejzaż kilku mocnych ujęć, zbiór zbyt wielu wątków, odrzucający główny bohater i miłość, której było zwyczajnie za dużo – w filmie nie zagrało naprawdę wiele składowych. Obawiam się, że nieprędko doczekamy sytuacji, w której będzie można to naprawić.