Ewelina1011
Szłam ulicą. Deszcz siekł uparcie od kwadransa. I nie zanosiło się na to, by miał przestać padać w ciagu najbliższych minut. Trudno. Przyzwyczaiłam się. Mało to razy przemokłam do suchej nitki przez to, że zgubiłam parasol? Zmoknę i tym razem. Wielka mi rzecz. Ulica pustoszała w zastraszającym tempie. Widać inni przechodnie nie byli nastawieni do ulewy tak ugodowo, jak ja. Rozbłysły pierwsze latarnie, a wraz z nimi większość sklepików zamknęła swe podwoje dla klienteli. Obok mnie przemknął facet w szarym płaszczu i kapeluszu z szerokim rondem. Mignęło mi coś białego. Kły? Przecież Halloween już było, nie? Wariat jakiś? Czy może prawdziwy wampir? Zresztą, chyba moja gładka szyja nie przypadła mu do gustu, bo pomknął przed siebie, nawet się nie obejrzawszy. A ja dziarsko maszerowałam dalej. Przede mną majaczyły pierwsze drzewa - doszłam do obrzeży naszego maleńkiego miasta. I po co tu lazłam, miast grzać się w domu? Ano, przez tradycję. Przez wielką, odwieczną, tajemniczą tradycję, która prześladowała wszystkich członków mojej rodziny, niezmiennie wyrzucając ich z domu w osiemnaste urodziny i nakazując szukanie skarbów. Mogliby już to sobie odpuścić, w końcu mamy dwudziesty pierwszy wiek, nie? Żadna magia nie istnieje, już to chyba dawno udowodniono. Choć fanatycy literatury fantasy twierdzą inaczej... Czemu akurat ten dzień ma być magiczny? Nie lepszy jutrzejszy? A żeby ich wszystkich! No nie lepszy. Idź i szukaj swojego przeznaczenia, bez niego nie wracaj. Dobrze, że akurat wypadło na las, zawsze go lubiłam. Chociaż nocą i w deszczu to raczej rzadko w nim bywałam. Ale kazali, masz ci los. Saperka ciążyła w plecaku, niemo dołączając się do rodzinnego nakazu. Ciekawe, czy ona też była elementem odwiecznej tradycji, czy dali mi pierwszą lepszą? Zatrzymałam się przy przydrożnym krzyżu i zebrałam myśli. Podobno tylko ja znałam drogę do tego wielkiego 'skarbu'. No, znała ją też babcia i przekazała nam w swoich wieczornych bajaniach, ale już nie mogła się w tej sprawie wypowiadać. Chyba że nekromancja też istnieje? Z resztą, nieważne. Według instrukcji zakamuflowanej w moim ulubionym opowiadaniu trzeba było odliczyć dwadzieścia kroków od krzyża i skręcić w prawo. Znaczy, w krzaki. Dziwne, że nikt mnie jeszcze nie zatrzymał. A, zapomniałam, przecież nikt nie wiedział, że pakuję się właśnie w podejrzane krzaczory z zamiarem rozkopywania lasu. Ciekawe, co na ten temat by powiedziała policja? Albo lepiej, ośrodek dla obłąkanych? O, jest strumień. To co teraz? Przez ten deszcz nic nie widać. Poszperałam w plecaku i zapaliłam latarkę. No, znalazłam. Głaz narzutowy wielkości hmm... mnie. Trzeba go minąć i iść na południe. Sto kroków. Przynajmniej tak wynikało z opowieści. 'Kamienny strażnik wskaże ci drogę. Wiek będziesz iść, by w ziarnach czasu odnaleźć przeznaczenie.' Więc idę i szukam ziaren czasu. Na mojej trasie pojawił się zwalony pień ponad metrowej grubości. Nijak przejść pod lub nad nim. Trzeba obejść. A jak zgubię rachubę i zajdę za daleko? Opowiadanie babci nic o tym nie wspominało. Już z daleka zauważyłam nikłe światło między zaroślami. Deszcz trochę zelżał, w taflę jeziorka uderzały monotonnie krople powoli odchodzącej ulewy. Ziarna czasu - czyli piasek na brzegu, nie były jednak końcem mojej wędrówki. Miały za to podsunąć mi ostatnią wskazówkę. Problem w tym, że znajdowała się ona w innym opowiadaniu, a ja jej jeszcze nie znalazłam. Miałam nadzieję, że olśni mnie po drodze, ale nie wyszło. Ze złością cisnęłam plecakiem przed siebie, z głuchym brzękiem trafił w głaz. Rozsiadłam się na kamieniu i wgapiłam w księżyc. Chował się za chmurami, ale był. Jakieś tam nikłe światło dawał. Liście osiki trwożnie lśniły w jego blasku, niemiłosiernie wysmagane przez lejącą się z nieba wodę. Coś mi to przypomniało. Jak byłam mała, wystraszyłam się filmu o wampirach. A babcia przytuliła mnie i powiedziała, że wampiry wcale nie są takie złe. Po prostu trochę inne od zwykłych ludzi, ale nie straszne. Nawet miłe, gdy się ich specjalnie nie niepokoi. A jeśli znajdzie się jakiś zły wampir, to... Złapałam plecak i popędziłam w stronę osik. Tak, jak myślałam. Pomiędzy pniami dało się odszukać kamienny krąg. Taki niepozorny, z kamieni różnej wielkości, rozłożonych w różnych odstępach. Ale to był krąg. A w samym jego środku tkwiła stara osika. Nie wiedziałam, że one mogą tak długo żyć, ale to teraz nie było ważne. Obrazek pasował idealnie. Taki sam, jak na naszym herbie... Brakowało tylko małego krzyża, wbitego przed nią... Zaczęłam kopać. Już przeczuwałam, co się za chwilę stanie. Znajdę to. Takie samo, jak u rodziców, wujka... Każdy takie miał. Tutaj nie ma, przesunęłam się kawałek i kontynuowałam kopanie. Saperka lekko wchodziła w rozmiękłą ziemię, dół powiększał się szybko. Tylko na co mi ta błyskotka? Metal zgrzytnął o metal. Jest. Rozgarnęłam ziemię i wyciągnęłam na powierzchnię małą, metalową skrzyneczkę . Lekko już rdzewiała, ale nadal wytrwale broniła dostępu do swojej zawartości. Cholercia, nie pomyślałam o tym. Kluczyka raczej nie miałam. W książkach w takiej chwili zwykle okazuje się, że bohater ma kluczyk na piersi, nosił go od lat jako ładny wisiorek... Jak na złość, mój rodzinny naszyjnik wcale nie wyglądał na klucz. Lekko spłaszczona kulka z zielonym kamieniem w środku. I co teraz? Podniecenie opadło, znów znalazłam się w kozim rogu. Kombinowałam, jakby tu dopasować swój medalion do skrzynki, ale nic z tego nie wychodziło. Kształt zamka jednoznacznie wskazywał, że ze swoim kółkiem dużo nie zwojuję. Miałam ochotę wyrzucić pudełko i dać sobie z tym wszystkim spokój. Przecież nie muszę wracać do domu. Konto w banku już mam, jakieś tam plany na przyszłość też. Dorobię sobie trochę i spróbuję postudiować historię. W zadumie obracałam szkatułkę w dłoniach. Coś wyraźnie przewracało się wewnątrz. Potrząsnęłam mocniej. Znów zachrobotało, ale nie samotnie. Obejrzałam dokładniej znalezisko. Naciskałam i próbowałam przesunąć każdy z elementów misternie zdobionej skrzynki. Jest! Kilka okrągłych znaczków przy podstawie dało się przesunąć i denko odskoczyło. Odsunęłam płytkę i natrafiłam na kolejną barierę. Ale tutaj wyraźnie odznaczało się wgłębienie. Medalion pasował idealnie. Pokręciłam nim w różne strony, aż coś przeskoczyło i denko dało się otworzyć jak karton. Wewnątrz tkwiła bransoletka. Srebrna, z zielonym kamieniem. Jakby od kompletu. A na odwrocie napis, w języku hebrajskim. Jak na wisiorku. Razem stanowiły mój pseudonim: 'jeruka se'ara' - 'zielona burza'. Niby nic strasznego, ale miało swoje znaczenie. Burze wiele potrafiły zniszczyć, rozgniewane były naprawdę niebezpieczne i bezlitosne. Ale jest nadzieja. Jeśliś mądry, nie narazisz się mi i w porę skryjesz... Wpakowałam szkatułkę do plecaka, zasypałam dziurę i ruszyłam przed siebie. Cała byłam ubłocona, ale to nic. Deszcz mnie obmyje. Ostatnie krople spadały z nieba, jakby ta ulewa była zaplanowana właśnie dla mnie, właśnie na tą noc. Są ważniejsze sprawy. Głos babci podsuwał mi zapomniane słowa, które teraz nabrały nowego znaczenia. No, panie wampir, czas się poznać.
1 votes Thanks 1
patrycha1996
Hhmmm a więc tak: Żyła sobie pewna rodzinka. Mama, tata i trzy córki. Dziewczynki miały na imię Blanka, Angelika i Joasia. Miały po sześć lat. Pewnego dnia mama wyszła na spacer z dziećmi. Szły parkiem i nagle dziewczynki zobaczyły rudą wiewiórę. Podbiegły do niej jak najszybciej. Angelika schyliła się aby ją dobrze zobaczyć i nagle w krzakach coś się poruszyło. Przestraszyła się. Mama podeszła i zobaczyła co tam jest. Był to mały chłopiec. Kobieta wzięła go na ręce i poszła z nim do domu. Nie wiedziały jak się nazywa to na czas obecny Blanka nazwała go Pawełek. Chłopiec był bardzo głodny. Zjadł całą miseczkę kaszki dla dzieci i usnął. Mama dziewczynek zadzwoniła na policję. Oni szybko przyjechali. Okazało się, że zgłoszona zaginięcie opisanego chłopca. Był to synek jej siostry, która przez długi czas nie utrzymywała z nią kontaktu. Chłopiec miał sześć miesięcy. Dzięki niemi rodzina odnowiła ze sobą kiedyś zerwany kontakt. Zamieszkali razem. Po trzech miesiącach okazało się, że mama dziewczynek jest w ciąży. Urodziła chłopca. Wszyscy żyją długo i szczęśliwie.
Mam nadzieję,że pomogłam:P Pozdroo...
1 votes Thanks 1
RADEKSON
Jest 18 grudnia 2010 rok. Nazywam się Radek i mam 15 lat.właśnie opowiem o mojej przygodzie. 2 tygodnie temu wyjechałem z rodziną do Egiptu. W Egipcie było super ale do pewnego czasu. Pewnego dnia spacerując po Kairze z rodzicami i bratem zauważyłem pewna interesującą rzecz zapatrzyłem się w nią i nie zauważyłem że rodziców ani brata przy mnie nie ma. Gdy się obejrzałem byłem zupełnie sam w sensie że nie było przy mnie nikogo bliskiego. Pomyślałem że nie będę tak stał bezczynnie i poszukam rodziny. Napotkałem się najpierw na jakiegoś araba, który jechał na wielbłądzie. Nie rozumiałem tego co mówił do mnie i poszedłem w dalszą drogę. Co on ode mnie chciał??? sam nie wiem. Zauważyłem że już się ściemnia teraz to już naprawdę się przeraziłem. Myślałem co teraz robią moi rodzice? czy mnie szukają?naprawdę się bałem. Robiło się coraz ciemniej i coraz zimniej. Pomyślałem że że popytam się kilku ludzi, może trafię na jakiegoś Polaka który mi pomoże. Spytałem kilku ludzi ale nic to nie skutkowało.Nagle spotkałem pewnego człowieka spytałem się go ale on też mnie nie rozumiał ale zawołał swojego kumpla i coś do niego mówił. Tamten złapał mnie za rękę i we dwóch gdzieś mnie prowadzili i mówili coś do siebie to nie wyglądało dobrze Okazało się, że byli to handlarze dziećmi. Zaprowadzili mnie do ich szefa. Szef ucieszył się jak mnie przynieśli gdy dotarło do mnie o co w tym w ogóle chodzi poleciały mi łzy i wtedy jeden z nich uderzył mnie po twarzy. Następnie zaprowadzili mnie do pomieszczenia które znajdowało się w tym budynku. Całą noc spędziłem w tym ciemnym i zimnym lochu. rano przyszli po mnie ci źli ludzie i jeden z nich mówił po angielsku a ja znam język angielski więc rozumiałem co do mnie mówił.Mówił że już jestem sprzedany i zaraz zaprowadzą mnie do osoby która nie kupiła. W drodze zauważyłem że 2 facetów którzy mnie prowadzili zaczepiła pewna osoba oni wdali się w rozmowę a ja wykorzystałem moment i dałem dyla. Udało mi się dosłownie wyrwać tym typom. Oni mnie gonili ale nie dałem się wyprzedzić. Niespodziewanie biegnąc natrafiłem na mojego tatę opowiedziałem mu całą historię w drodze do domu a on postanowił że zgłosi to na tamtejszą policję. Gdy wróciliśmy do domu dowiedziałem się że wszyscy mnie szukali i rozpaczali moje zaginięcie
Oczywiście to wymyślona historia mam nadzieję że pomogłem :)
I po co tu lazłam, miast grzać się w domu? Ano, przez tradycję. Przez wielką, odwieczną, tajemniczą tradycję, która prześladowała wszystkich członków mojej rodziny, niezmiennie wyrzucając ich z domu w osiemnaste urodziny i nakazując szukanie skarbów. Mogliby już to sobie odpuścić, w końcu mamy dwudziesty pierwszy wiek, nie? Żadna magia nie istnieje, już to chyba dawno udowodniono. Choć fanatycy literatury fantasy twierdzą inaczej... Czemu akurat ten dzień ma być magiczny? Nie lepszy jutrzejszy? A żeby ich wszystkich! No nie lepszy. Idź i szukaj swojego przeznaczenia, bez niego nie wracaj. Dobrze, że akurat wypadło na las, zawsze go lubiłam. Chociaż nocą i w deszczu to raczej rzadko w nim bywałam. Ale kazali, masz ci los. Saperka ciążyła w plecaku, niemo dołączając się do rodzinnego nakazu. Ciekawe, czy ona też była elementem odwiecznej tradycji, czy dali mi pierwszą lepszą?
Zatrzymałam się przy przydrożnym krzyżu i zebrałam myśli. Podobno tylko ja znałam drogę do tego wielkiego 'skarbu'. No, znała ją też babcia i przekazała nam w swoich wieczornych bajaniach, ale już nie mogła się w tej sprawie wypowiadać. Chyba że nekromancja też istnieje? Z resztą, nieważne. Według instrukcji zakamuflowanej w moim ulubionym opowiadaniu trzeba było odliczyć dwadzieścia kroków od krzyża i skręcić w prawo. Znaczy, w krzaki. Dziwne, że nikt mnie jeszcze nie zatrzymał. A, zapomniałam, przecież nikt nie wiedział, że pakuję się właśnie w podejrzane krzaczory z zamiarem rozkopywania lasu. Ciekawe, co na ten temat by powiedziała policja? Albo lepiej, ośrodek dla obłąkanych?
O, jest strumień. To co teraz? Przez ten deszcz nic nie widać. Poszperałam w plecaku i zapaliłam latarkę. No, znalazłam. Głaz narzutowy wielkości hmm... mnie. Trzeba go minąć i iść na południe. Sto kroków. Przynajmniej tak wynikało z opowieści. 'Kamienny strażnik wskaże ci drogę. Wiek będziesz iść, by w ziarnach czasu odnaleźć przeznaczenie.' Więc idę i szukam ziaren czasu.
Na mojej trasie pojawił się zwalony pień ponad metrowej grubości. Nijak przejść pod lub nad nim. Trzeba obejść. A jak zgubię rachubę i zajdę za daleko? Opowiadanie babci nic o tym nie wspominało.
Już z daleka zauważyłam nikłe światło między zaroślami. Deszcz trochę zelżał, w taflę jeziorka uderzały monotonnie krople powoli odchodzącej ulewy. Ziarna czasu - czyli piasek na brzegu, nie były jednak końcem mojej wędrówki. Miały za to podsunąć mi ostatnią wskazówkę. Problem w tym, że znajdowała się ona w innym opowiadaniu, a ja jej jeszcze nie znalazłam. Miałam nadzieję, że olśni mnie po drodze, ale nie wyszło. Ze złością cisnęłam plecakiem przed siebie, z głuchym brzękiem trafił w głaz. Rozsiadłam się na kamieniu i wgapiłam w księżyc. Chował się za chmurami, ale był. Jakieś tam nikłe światło dawał. Liście osiki trwożnie lśniły w jego blasku, niemiłosiernie wysmagane przez lejącą się z nieba wodę. Coś mi to przypomniało.
Jak byłam mała, wystraszyłam się filmu o wampirach. A babcia przytuliła mnie i powiedziała, że wampiry wcale nie są takie złe. Po prostu trochę inne od zwykłych ludzi, ale nie straszne. Nawet miłe, gdy się ich specjalnie nie niepokoi. A jeśli znajdzie się jakiś zły wampir, to...
Złapałam plecak i popędziłam w stronę osik. Tak, jak myślałam. Pomiędzy pniami dało się odszukać kamienny krąg. Taki niepozorny, z kamieni różnej wielkości, rozłożonych w różnych odstępach. Ale to był krąg. A w samym jego środku tkwiła stara osika. Nie wiedziałam, że one mogą tak długo żyć, ale to teraz nie było ważne. Obrazek pasował idealnie. Taki sam, jak na naszym herbie... Brakowało tylko małego krzyża, wbitego przed nią... Zaczęłam kopać. Już przeczuwałam, co się za chwilę stanie. Znajdę to. Takie samo, jak u rodziców, wujka... Każdy takie miał. Tutaj nie ma, przesunęłam się kawałek i kontynuowałam kopanie. Saperka lekko wchodziła w rozmiękłą ziemię, dół powiększał się szybko. Tylko na co mi ta błyskotka?
Metal zgrzytnął o metal. Jest. Rozgarnęłam ziemię i wyciągnęłam na powierzchnię małą, metalową skrzyneczkę . Lekko już rdzewiała, ale nadal wytrwale broniła dostępu do swojej zawartości. Cholercia, nie pomyślałam o tym. Kluczyka raczej nie miałam. W książkach w takiej chwili zwykle okazuje się, że bohater ma kluczyk na piersi, nosił go od lat jako ładny wisiorek... Jak na złość, mój rodzinny naszyjnik wcale nie wyglądał na klucz. Lekko spłaszczona kulka z zielonym kamieniem w środku. I co teraz? Podniecenie opadło, znów znalazłam się w kozim rogu. Kombinowałam, jakby tu dopasować swój medalion do skrzynki, ale nic z tego nie wychodziło. Kształt zamka jednoznacznie wskazywał, że ze swoim kółkiem dużo nie zwojuję. Miałam ochotę wyrzucić pudełko i dać sobie z tym wszystkim spokój. Przecież nie muszę wracać do domu. Konto w banku już mam, jakieś tam plany na przyszłość też. Dorobię sobie trochę i spróbuję postudiować historię.
W zadumie obracałam szkatułkę w dłoniach. Coś wyraźnie przewracało się wewnątrz. Potrząsnęłam mocniej. Znów zachrobotało, ale nie samotnie. Obejrzałam dokładniej znalezisko. Naciskałam i próbowałam przesunąć każdy z elementów misternie zdobionej skrzynki. Jest! Kilka okrągłych znaczków przy podstawie dało się przesunąć i denko odskoczyło. Odsunęłam płytkę i natrafiłam na kolejną barierę. Ale tutaj wyraźnie odznaczało się wgłębienie. Medalion pasował idealnie. Pokręciłam nim w różne strony, aż coś przeskoczyło i denko dało się otworzyć jak karton.
Wewnątrz tkwiła bransoletka. Srebrna, z zielonym kamieniem. Jakby od kompletu. A na odwrocie napis, w języku hebrajskim. Jak na wisiorku. Razem stanowiły mój pseudonim: 'jeruka se'ara' - 'zielona burza'. Niby nic strasznego, ale miało swoje znaczenie. Burze wiele potrafiły zniszczyć, rozgniewane były naprawdę niebezpieczne i bezlitosne. Ale jest nadzieja. Jeśliś mądry, nie narazisz się mi i w porę skryjesz...
Wpakowałam szkatułkę do plecaka, zasypałam dziurę i ruszyłam przed siebie. Cała byłam ubłocona, ale to nic. Deszcz mnie obmyje. Ostatnie krople spadały z nieba, jakby ta ulewa była zaplanowana właśnie dla mnie, właśnie na tą noc. Są ważniejsze sprawy. Głos babci podsuwał mi zapomniane słowa, które teraz nabrały nowego znaczenia. No, panie wampir, czas się poznać.
a więc tak:
Żyła sobie pewna rodzinka. Mama, tata i trzy córki. Dziewczynki miały na imię Blanka, Angelika i Joasia. Miały po sześć lat.
Pewnego dnia mama wyszła na spacer z dziećmi. Szły parkiem i nagle dziewczynki zobaczyły rudą wiewiórę. Podbiegły do niej jak najszybciej. Angelika schyliła się aby ją dobrze zobaczyć i nagle w krzakach coś się poruszyło. Przestraszyła się. Mama podeszła i zobaczyła co tam jest. Był to mały chłopiec. Kobieta wzięła go na ręce i poszła z nim do domu. Nie wiedziały jak się nazywa to na czas obecny Blanka nazwała go Pawełek. Chłopiec był bardzo głodny. Zjadł całą miseczkę kaszki dla dzieci i usnął. Mama dziewczynek zadzwoniła na policję. Oni szybko przyjechali. Okazało się, że zgłoszona zaginięcie opisanego chłopca. Był to synek jej siostry, która przez długi czas nie utrzymywała z nią kontaktu. Chłopiec miał sześć miesięcy. Dzięki niemi rodzina odnowiła ze sobą kiedyś zerwany kontakt. Zamieszkali razem. Po trzech miesiącach okazało się, że mama dziewczynek jest w ciąży. Urodziła chłopca. Wszyscy żyją długo i szczęśliwie.
Mam nadzieję,że pomogłam:P
Pozdroo...
2 tygodnie temu wyjechałem z rodziną do Egiptu. W Egipcie było super ale do pewnego czasu. Pewnego dnia spacerując po Kairze z rodzicami i bratem zauważyłem pewna interesującą rzecz zapatrzyłem się w nią i nie zauważyłem że rodziców ani brata przy mnie nie ma. Gdy się obejrzałem byłem zupełnie sam w sensie że nie było przy mnie nikogo bliskiego. Pomyślałem że nie będę tak stał bezczynnie i poszukam rodziny. Napotkałem się najpierw na jakiegoś araba, który jechał na wielbłądzie. Nie rozumiałem tego co mówił do mnie i poszedłem w dalszą drogę. Co on ode mnie chciał??? sam nie wiem. Zauważyłem że już się ściemnia teraz to już naprawdę się przeraziłem. Myślałem co teraz robią moi rodzice? czy mnie szukają?naprawdę się bałem. Robiło się coraz ciemniej i coraz zimniej. Pomyślałem że że popytam się kilku ludzi, może trafię na jakiegoś Polaka który mi pomoże. Spytałem kilku ludzi ale nic to nie skutkowało.Nagle spotkałem pewnego człowieka spytałem się go ale on też mnie nie rozumiał ale zawołał swojego kumpla i coś do niego mówił.
Tamten złapał mnie za rękę i we dwóch gdzieś mnie prowadzili i mówili coś do siebie to nie wyglądało dobrze Okazało się, że byli to handlarze dziećmi. Zaprowadzili mnie do ich szefa. Szef ucieszył się jak mnie przynieśli gdy dotarło do mnie o co w tym w ogóle chodzi poleciały mi łzy i wtedy jeden z nich uderzył mnie po twarzy. Następnie zaprowadzili mnie do pomieszczenia które znajdowało się w tym budynku. Całą noc spędziłem w tym ciemnym i zimnym lochu. rano przyszli po mnie ci źli ludzie i jeden z nich mówił po angielsku a ja znam język angielski więc rozumiałem co do mnie mówił.Mówił że już jestem sprzedany i zaraz zaprowadzą mnie do osoby która nie kupiła. W drodze zauważyłem że 2 facetów którzy mnie prowadzili zaczepiła pewna osoba oni wdali się w rozmowę a ja wykorzystałem moment i dałem dyla. Udało mi się dosłownie wyrwać tym typom. Oni mnie gonili ale nie dałem się wyprzedzić. Niespodziewanie biegnąc natrafiłem na mojego tatę opowiedziałem mu całą historię w drodze do domu a on postanowił że zgłosi to na tamtejszą policję. Gdy wróciliśmy do domu dowiedziałem się że wszyscy mnie szukali i rozpaczali moje zaginięcie
Oczywiście to wymyślona historia
mam nadzieję że pomogłem :)