Tak to wygląda przynajmniej w dzielnicy Montfermeil, którą opisywał w swoich Nędznikach Victor Hugo i w której dorastał reżyser filmu. Dziś mówi wprost, że od czasów pisarza nie zmieniło się tak wiele. Są to wciąż ulice nędzy, choć obecnie zamieszkałe głównie przez kolejne pokolenia imigrantów.
Widać, że Ly zna ten teren oraz panujące tu zwyczaje od podszewki, której nie waha się nam ukazać w pełnej okazałości. Poznajemy ten świat wraz z nowo przybyłym policjantem, Stéphanem (Damien Bonnard), który dołącza do zajmującego się tym rejonem patrolu. Szybko okazuje się, że panujący tu pozorny spokój jest bardzo kruchy. W dzielnicy trwa nieustanna walka o władzę i wpływy, a króluje język przemocy. Jest ekipa w żółtych kamizelkach, która wykonuje polecenia „Mera” (Steve Tientcheu), są gorliwi islamiści pod przewodnictwem Salah (Almamy Kanoute), imama o burzliwej przeszłości, a do tego tzw. Cyganie oraz różnej maści światek przestępczy (narkotyki, prostytucja, nielegalny handel), rozrabiające dzieciaki i wreszcie sama policja, która posługuje się metodami nie mniej brutalnymi niż pozostali. To nie żaden multikulturowy tygiel, ale beczka prochu. Wystarczy iskra, by wszystko wybuchło. Nawet dziecięcy żart nie jest tu niewinny i bez konsekwencji, jeśli narusza z trudem wypracowane reguły współżycia. A co dopiero, gdy lont zapali bezmyślne i brutalne postępowanie policji.
Najdłuższa, środkowa część filmu kojarzyć się może z odcinkiem Prawa ulicy lub innego serialu tego typu. Niezbyt skomplikowana fabuła opowiada o pojawieniu się problemu, a próby jego rozwiązania nakręcają tylko spiralę nieporozumień, przemocy i kolejnych kłopotów. Napięcie rośnie z każdą chwilą, ale zostaje (pozornie) rozładowane. Mamy nawet swoiste „zakończenie” rodem z seriali: nastrojowy montaż protagonistów powracających do swoich spraw codziennych. Wszystko fajnie. Znamy to tak dobrze. To jednak nie koniec filmu. Trochę znienacka pojawia się bowiem koda, która jest przeciwieństwem sekwencji otwierającej Nędzników. Chociaż w filmie widzieliśmy już niejedną rewelacyjnie zrealizowaną scenę akcji, głównie bójek i pościgów, nie jesteśmy przygotowani na to, co nadchodzi. Gdy pojawiły się napisy końcowe, głęboki oddech uświadomił mi, że od dłuższego czasu go wstrzymywałem.
Siłą filmu Ladj Ly są nie tylko brawurowe sceny zbiorowe, ale i olbrzymi autentyzm postaci oraz ukazywanych wydarzeń. Surowa, niekiedy niemal dokumentalna forma tylko potęguje to wrażenie. Widać, że reżyser zna ten świat i wie, w którą stronę skierować kamerę, jaką rozmowę podsłuchać. I chociaż da się wyczuć, do kogo jest mu najbliżej, nie staje wyraźnie po żadnej ze stron zarysowanego konfliktu. Mamy tu oczywiście oskarżenie systemu, który ten świat stworzył i utrzymuje go w takiej formie, ale nie jest ono wyrażone wprost. Dochodzimy do niego, obserwując ukazywane realia i wydarzenia. Za pomocą opisu sytuacji twórcy próbują też ją diagnozować, pokazując konkretne problemy. Naiwnością byłoby oczekiwać, że w tym fabularnym debiucie dostaniemy jakieś rozwiązania – i tak jest chyba lepiej, bo jakiekolwiek próby odpowiedzi na podejmowane kwestie musiałyby bazować na wielkich uproszczeniach. Film ten nie próbuje nam niczego ułatwiać. Pokazuje konflikt i realne bolączki, uwrażliwia nas na nie, próbuje przybliżyć nam świat, który jest tak naprawdę obcy białym bogatym Europejczykom, nawet jeśli znajduje się tuż za rogiem. Na tej beczce prochu siedzimy przecież wszyscy. Nawet jeśli się nam wydaje, że jest inaczej.
Odpowiedź:
Tak to wygląda przynajmniej w dzielnicy Montfermeil, którą opisywał w swoich Nędznikach Victor Hugo i w której dorastał reżyser filmu. Dziś mówi wprost, że od czasów pisarza nie zmieniło się tak wiele. Są to wciąż ulice nędzy, choć obecnie zamieszkałe głównie przez kolejne pokolenia imigrantów.
Widać, że Ly zna ten teren oraz panujące tu zwyczaje od podszewki, której nie waha się nam ukazać w pełnej okazałości. Poznajemy ten świat wraz z nowo przybyłym policjantem, Stéphanem (Damien Bonnard), który dołącza do zajmującego się tym rejonem patrolu. Szybko okazuje się, że panujący tu pozorny spokój jest bardzo kruchy. W dzielnicy trwa nieustanna walka o władzę i wpływy, a króluje język przemocy. Jest ekipa w żółtych kamizelkach, która wykonuje polecenia „Mera” (Steve Tientcheu), są gorliwi islamiści pod przewodnictwem Salah (Almamy Kanoute), imama o burzliwej przeszłości, a do tego tzw. Cyganie oraz różnej maści światek przestępczy (narkotyki, prostytucja, nielegalny handel), rozrabiające dzieciaki i wreszcie sama policja, która posługuje się metodami nie mniej brutalnymi niż pozostali. To nie żaden multikulturowy tygiel, ale beczka prochu. Wystarczy iskra, by wszystko wybuchło. Nawet dziecięcy żart nie jest tu niewinny i bez konsekwencji, jeśli narusza z trudem wypracowane reguły współżycia. A co dopiero, gdy lont zapali bezmyślne i brutalne postępowanie policji.
Najdłuższa, środkowa część filmu kojarzyć się może z odcinkiem Prawa ulicy lub innego serialu tego typu. Niezbyt skomplikowana fabuła opowiada o pojawieniu się problemu, a próby jego rozwiązania nakręcają tylko spiralę nieporozumień, przemocy i kolejnych kłopotów. Napięcie rośnie z każdą chwilą, ale zostaje (pozornie) rozładowane. Mamy nawet swoiste „zakończenie” rodem z seriali: nastrojowy montaż protagonistów powracających do swoich spraw codziennych. Wszystko fajnie. Znamy to tak dobrze. To jednak nie koniec filmu. Trochę znienacka pojawia się bowiem koda, która jest przeciwieństwem sekwencji otwierającej Nędzników. Chociaż w filmie widzieliśmy już niejedną rewelacyjnie zrealizowaną scenę akcji, głównie bójek i pościgów, nie jesteśmy przygotowani na to, co nadchodzi. Gdy pojawiły się napisy końcowe, głęboki oddech uświadomił mi, że od dłuższego czasu go wstrzymywałem.
Siłą filmu Ladj Ly są nie tylko brawurowe sceny zbiorowe, ale i olbrzymi autentyzm postaci oraz ukazywanych wydarzeń. Surowa, niekiedy niemal dokumentalna forma tylko potęguje to wrażenie. Widać, że reżyser zna ten świat i wie, w którą stronę skierować kamerę, jaką rozmowę podsłuchać. I chociaż da się wyczuć, do kogo jest mu najbliżej, nie staje wyraźnie po żadnej ze stron zarysowanego konfliktu. Mamy tu oczywiście oskarżenie systemu, który ten świat stworzył i utrzymuje go w takiej formie, ale nie jest ono wyrażone wprost. Dochodzimy do niego, obserwując ukazywane realia i wydarzenia. Za pomocą opisu sytuacji twórcy próbują też ją diagnozować, pokazując konkretne problemy. Naiwnością byłoby oczekiwać, że w tym fabularnym debiucie dostaniemy jakieś rozwiązania – i tak jest chyba lepiej, bo jakiekolwiek próby odpowiedzi na podejmowane kwestie musiałyby bazować na wielkich uproszczeniach. Film ten nie próbuje nam niczego ułatwiać. Pokazuje konflikt i realne bolączki, uwrażliwia nas na nie, próbuje przybliżyć nam świat, który jest tak naprawdę obcy białym bogatym Europejczykom, nawet jeśli znajduje się tuż za rogiem. Na tej beczce prochu siedzimy przecież wszyscy. Nawet jeśli się nam wydaje, że jest inaczej.