Napisz ciekawe opowiadanie przygodowe (dwie strony papieru kancelaryjnego).
zielona2204
Luiza z matką jak co wieczór siedziały na kanapie w dużym pokoju i oglądały telewizje. Przerzucając z kanału na kanał w poszukiwaniu czegoś ciekawego do oglądania, trafiły na nową stację. -Spójrz Luizo nowy kanał telewizyjny- powiedziała matka. Zaczęły oglądać. Na czarnym ekranie widać było szare kontury jakiegoś człowieka, który stał nad inną leżącą postacią. Przypominał kształtem płomień. Był jasny, ale stały(nie migotał tak jak ogień). Szare kontury mężczyzny unosiły ręce wysoko nad głową, trzymając w dłoniach wielki nóż. Opuszczał ręce coraz niżej i szybciej. Tuż nad piersią osoby w płomieniu zatrzymał cios. Spojrzał w stronę widzów. Luiza jakby czuła na sobie jego zimny wzrok i zamarła. Z ekranu zaczęła wylewać się ciemna maź, jakby z tła robiły się wielkie, czarne ręce. Przelewały się coraz bardziej i bardziej w głąb pokoju. Dziewczyna już czuła ich objęcie na swoich ramionach. Nic nie zrobiła. Nie mogła. Przesuwały ją coraz bliżej ekranu, już czuła jego zimną, szklistą powierzchnię na policzku. Z przerażenia zamknęła oczy. Otworzyła je. Stała właśnie nad ognistą postacią trzymając nóż w rękach, wysoko nad głową. Z każdej strony otaczała ją ciemność. Spojrzała za siebie. Za szklanym pryzmatem widziała swoją matkę siedząca na kanapie przed telewizorem. Patrzyła skupiona w środek obrazu. Zachowywała się tak, jak gdyby nic się nie stało. Była dziwnie spokojna i chyba przekonana, że Luiza nadal siedzi blisko niej w pokoju, na fotelu. Tak jednak nie było. Dziewczyna czuła, że z coraz większą siłą, tak jak wcześniej robiła to, ta szara postać, tak teraz ona opuszcza ręce coraz niżej. Nóż był już coraz bliżej płomienia. Nagle zatopiła go w nim, i płomień opadł. Ujrzała niesamowite podobieństwo osoby, którą właśnie zabiła, sama nie wiedząc dlaczego, do swojej matki. To było tak nieprawdopodobne, że zaczęła się zastanawiać, czy to przypadkiem nie jest ona. –To przecież śmieszne, nie możliwe, nie dopuszczalne! To nie może być moja matka! Przecież ona właśnie ogląda mnie w telewizji. Ogarniające ją coraz głębsze przerażenie, panika oraz przypuszczenie, że jednak może się mylić, spowodowało, że odwróciła się do tyłu. Chciała sprawdzić czy z jej matką wszystko w porządku, czy nadal siedzi na swoim miejscu. W tej samej sekundzie ujrzała matkę z pochyloną głową na fotelu. Miała zamknięte, mokre oczy. Na twarzy wyraz bólu i przerażenia. Luiza poczuła uginające się pod nią kolana. Prawie zemdlała. Uświadomiła sobie, jak bardzo kocha matkę i, że pragnie być blisko niej. Teraz klęczała przy fotelu. Pocałowała matkę w policzek, złapała za ręce. Nie wyczuła pulsu. Ona nie żyje. Ściskała bardzo mocno jej ręce, chciała to wszystko cofnąć, choć nie wiedziała czemu tak się stało. W zimnych matczynych, dłoniach wyczuła jakiś przedmiot. To było zdjęcie. Ona dwie, szczęśliwe, na wakacjach dwa lata temu. Obróciła zdjęcie. Łzy teraz jeszcze mocniej zaczęły jej spływać po policzkach. Z tyłu było napisane krwią : „Luizo, wybaczam Ci.” Charakter pisma, zgadzał się z pismem jej matki. Dlaczego ona to napisała, kiedy, jak, skąd ta krew, to zdjęcie...? Luiza miała teraz wiele pytań, na które nie znalazła odpowiedzi. Dziewczyna, była w szoku. Drżącą ręką chwyciła leżący na dywanie nóż. Bez namysłu, wcelowała go w serce, teraz myślała tylko o tym, aby być razem z matką. Upadła na dywan, głowę miała na matczynych stopach. Z jej serca zaczęła wylewać się krew, a w nią wmieszała się czarna smuga. Teraz, nie oznaczało to zbliżających się problemów. Był to wielki żal, smutek i tęsknota. -To wszystko spowodowało samobójstwo dziewczyny. Sąsiedzi opowiadali czasem, tylko między sobą, o dziwnych odgłosach z tego pokoju. Twierdzili, że to śmiech dawnych właścicielek. Teraz już nikt tam nie mieszka. Po tej nie wyjaśnionej śmierci obu kobiet, nikt nie chciał się tam wprowadzić (zrozumiałe). Dom stoi pusty. Chociaż, nie zupełnie pusty. One nadal w nim mieszkają, tylko teraz są takie nie widoczne. Byty, będące tylko dla siebie, wystarczające sobie nawzajem. Nie mogące nigdzie indziej się odnaleźć, więc zostały tu razem. Nikomu nie przeszkadzające. Tylko dziwne, smutne i niewyjaśnione, przez nikogo od wielu lat. Zostanie tak na zawsze, nikt nie pozna prawdy...
0 votes Thanks 2
madzia80823
Słońce stało w zenicie i niemiłosiernie zasypywało powierzchnię ziemi gorącem i jasnością, rozgrzewając do miękkości asfalt, nad którym falowało parne powietrze. Najbliższa Ziemi gwiazda królowała niepodzielnie na błękitnej tafli nieba, bez obawy ze strony jakichkolwiek chmur czy obłoków.
Szklane gmachy wieżowców i drapaczy chmur odbijały blask, jakby próbowały dorównać potędze i majestatowi słońca. Bezskutecznie starały się zaprezentować przed nim kunszt ludzkiej myśli technicznej i pomysłowości, bo przecież czym były wobec życiodajnego ciała niebieskiego?
W pewnym jednak momencie coś zakłóciło tryumf gwiazdy, przesłaniając na krótki moment jej oblicze i rzucając długi cień na sylwetki niebotycznych budynków. Słońce jednak zdawało się puścić tę zniewagę mimo uszu i dalej torturowało powierzchnię ziemi.
Cień przemieszczał się dalej nad miastem, deformując się na nierównościach terenu i budynkach, od czasu do czasu pogrążając się w innym, głębszym cieniu, panującym na ulicach miasta, by za moment znów przyćmić blask drapaczy chmur. Po kilku minutach zaczął się zmniejszać i znalazł się nad wolną od wysokich zabudowań przestrzenią.
Czarna sylwetka, dotychczas przemieszczająca się po nieboskłonie, zaczęła szybko powiększać się i opadać ku ziemi. Powietrze przeszył basowy huk podobny do gromu, a biały kolos opadł z gracją i majestatem na czarną płytę lotniska. Do basowego grzmotu dołączył pisk hamulców, a po chwili oba te dźwięki ustąpiły miejsca głośnemu szumowi, obracających się siłą bezwładności turbin silników odrzutowych.
Właz w boku maszyny otworzył się z sykiem siłowników hydraulicznych, a pod otwór wyjściowy podjechał pojazd ze schodami na dachu.
Z ciemnego wnętrza samolotu zaczęli wylewać się strudzeni długim lotem pasażerowie. Dla jednych był to pierwszy podniebny rejs, inni byli już zaprawionymi weteranami. Byli wśród nich zarówno młodzi, ambitni biznesmeni, jak i poszukujący pracy w bogatszym kraju imigranci. Jedni ubrali garnitury lub szykowne suknie, inni tanie swetry z tureckim wzorkiem lub luźne bluzy. Nikt z nich jednak nie wyróżniał się nazbyt ze społeczeństwa. Tylko jedna osoba była inna.
Chłopak był ubrany w zielony, wpadający w brąz mundur, złożony z marynarki z długimi klapami i dwoma guzikami oraz wyprasowanych na kant spodni. Na zapiętej pod samą szyję ciemnokremowej koszuli, kontrastował krawat w kolorze roślinnej zieleni. Chłopak na głowie miał komponujący się z resztą ubioru kapelusz, a jego szarobłękitne oczy skryły się za okularami, osadzonymi na masywnym, lecz proporcjonalnym nosie.
Młodzieniec wykrzywił usta w grymasie, przypominającym nieco uśmiech i zszedł spokojnie na płytę lotniska. Za nim z samolotu wyłoniło się jeszcze trzech podobnie ubranych do niego osobników. Szybko i bez zbędnych formalności zamienili ze sobą kilka słów w niezrozumiałym języku, a potem wsiedli jak jeden mąż do taksówki, czekającej kilkaset metrów od samolotu.
- Dokąd? - spytał podstarzały kierowca, o nieprzyjemnym wyrazie twarzy, przesłoniętym nieco przez gęstą, czarną brodę i okulary, przywodzące na myśl wielkie oczy muchy.
Na desce rozdzielczej pojazdu idiotycznie kiwał głową dziwny zwierzak, kojarzący się z pokemonem, a pod sufitem przy przedniej szybie falowały frędzelki i koraliki.
Chłopak rozsiadł się wygodnie na przednim siedzeniu i położył kapelusz na prawym kolanie, odsłaniając obcięte na jeża, ciemne włosy. Zapiął pas i bez spoglądania na kierowcę, odparł z nutką zadowolenia w głosie:
-Spójrz Luizo nowy kanał telewizyjny- powiedziała matka.
Zaczęły oglądać. Na czarnym ekranie widać było szare kontury jakiegoś człowieka, który stał nad inną leżącą postacią. Przypominał kształtem płomień. Był jasny, ale stały(nie migotał tak jak ogień).
Szare kontury mężczyzny unosiły ręce wysoko nad głową, trzymając w dłoniach wielki nóż. Opuszczał ręce coraz niżej i szybciej. Tuż nad piersią osoby w płomieniu zatrzymał cios. Spojrzał w stronę widzów.
Luiza jakby czuła na sobie jego zimny wzrok i zamarła. Z ekranu zaczęła wylewać się ciemna maź, jakby z tła robiły się wielkie, czarne ręce.
Przelewały się coraz bardziej i bardziej w głąb pokoju. Dziewczyna już czuła ich objęcie na swoich ramionach. Nic nie zrobiła. Nie mogła. Przesuwały ją coraz bliżej ekranu, już czuła jego zimną, szklistą powierzchnię na policzku. Z przerażenia zamknęła oczy. Otworzyła je. Stała właśnie nad ognistą postacią trzymając nóż w rękach, wysoko nad głową. Z każdej strony otaczała ją ciemność. Spojrzała za siebie. Za szklanym pryzmatem widziała swoją matkę siedząca na kanapie przed telewizorem. Patrzyła skupiona w środek obrazu. Zachowywała się tak, jak gdyby nic się nie stało. Była dziwnie spokojna i chyba przekonana, że Luiza nadal siedzi blisko niej w pokoju, na fotelu.
Tak jednak nie było.
Dziewczyna czuła, że z coraz większą siłą, tak jak wcześniej robiła to, ta szara postać, tak teraz ona opuszcza ręce coraz niżej. Nóż był już coraz bliżej płomienia. Nagle zatopiła go w nim, i płomień opadł.
Ujrzała niesamowite podobieństwo osoby, którą właśnie zabiła, sama nie wiedząc dlaczego, do swojej matki. To było tak nieprawdopodobne, że zaczęła się zastanawiać, czy to przypadkiem nie jest ona. –To przecież śmieszne, nie możliwe, nie dopuszczalne! To nie może być moja matka! Przecież ona właśnie ogląda mnie w telewizji.
Ogarniające ją coraz głębsze przerażenie, panika oraz przypuszczenie, że jednak może się mylić, spowodowało, że odwróciła się do tyłu. Chciała sprawdzić czy z jej matką wszystko w porządku, czy nadal siedzi na swoim miejscu. W tej samej sekundzie ujrzała matkę z pochyloną głową na fotelu. Miała zamknięte, mokre oczy. Na twarzy wyraz bólu i przerażenia. Luiza poczuła uginające się pod nią kolana. Prawie zemdlała.
Uświadomiła sobie, jak bardzo kocha matkę i, że pragnie być blisko niej.
Teraz klęczała przy fotelu. Pocałowała matkę w policzek, złapała za ręce. Nie wyczuła pulsu. Ona nie żyje. Ściskała bardzo mocno jej ręce, chciała to wszystko cofnąć, choć nie wiedziała czemu tak się stało. W zimnych matczynych, dłoniach wyczuła jakiś przedmiot. To było zdjęcie. Ona dwie, szczęśliwe, na wakacjach dwa lata temu. Obróciła zdjęcie. Łzy teraz jeszcze mocniej zaczęły jej spływać po policzkach. Z tyłu było napisane krwią : „Luizo, wybaczam Ci.” Charakter pisma, zgadzał się z pismem jej matki. Dlaczego ona to napisała, kiedy, jak, skąd ta krew, to zdjęcie...? Luiza miała teraz wiele pytań, na które nie znalazła odpowiedzi.
Dziewczyna, była w szoku. Drżącą ręką chwyciła leżący na dywanie nóż. Bez namysłu, wcelowała go w serce, teraz myślała tylko o tym, aby być razem z matką. Upadła na dywan, głowę miała na matczynych stopach. Z jej serca zaczęła wylewać się krew, a w nią wmieszała się czarna smuga. Teraz, nie oznaczało to zbliżających się problemów. Był to wielki żal, smutek i tęsknota. -To wszystko spowodowało samobójstwo dziewczyny.
Sąsiedzi opowiadali czasem, tylko między sobą, o dziwnych odgłosach z tego pokoju. Twierdzili, że to śmiech dawnych właścicielek. Teraz już nikt tam nie mieszka. Po tej nie wyjaśnionej śmierci obu kobiet, nikt nie chciał się tam wprowadzić (zrozumiałe). Dom stoi pusty. Chociaż, nie zupełnie pusty. One nadal w nim mieszkają, tylko teraz są takie nie widoczne. Byty, będące tylko dla siebie, wystarczające sobie nawzajem. Nie mogące nigdzie indziej się odnaleźć, więc zostały tu razem. Nikomu nie przeszkadzające. Tylko dziwne, smutne i niewyjaśnione, przez nikogo od wielu lat. Zostanie tak na zawsze, nikt nie pozna prawdy...
Szklane gmachy wieżowców i drapaczy chmur odbijały blask, jakby próbowały dorównać potędze i majestatowi słońca. Bezskutecznie starały się zaprezentować przed nim kunszt ludzkiej myśli technicznej i pomysłowości, bo przecież czym były wobec życiodajnego ciała niebieskiego?
W pewnym jednak momencie coś zakłóciło tryumf gwiazdy, przesłaniając na krótki moment jej oblicze i rzucając długi cień na sylwetki niebotycznych budynków. Słońce jednak zdawało się puścić tę zniewagę mimo uszu i dalej torturowało powierzchnię ziemi.
Cień przemieszczał się dalej nad miastem, deformując się na nierównościach terenu i budynkach, od czasu do czasu pogrążając się w innym, głębszym cieniu, panującym na ulicach miasta, by za moment znów przyćmić blask drapaczy chmur. Po kilku minutach zaczął się zmniejszać i znalazł się nad wolną od wysokich zabudowań przestrzenią.
Czarna sylwetka, dotychczas przemieszczająca się po nieboskłonie, zaczęła szybko powiększać się i opadać ku ziemi. Powietrze przeszył basowy huk podobny do gromu, a biały kolos opadł z gracją i majestatem na czarną płytę lotniska. Do basowego grzmotu dołączył pisk hamulców, a po chwili oba te dźwięki ustąpiły miejsca głośnemu szumowi, obracających się siłą bezwładności turbin silników odrzutowych.
Właz w boku maszyny otworzył się z sykiem siłowników hydraulicznych, a pod otwór wyjściowy podjechał pojazd ze schodami na dachu.
Z ciemnego wnętrza samolotu zaczęli wylewać się strudzeni długim lotem pasażerowie. Dla jednych był to pierwszy podniebny rejs, inni byli już zaprawionymi weteranami. Byli wśród nich zarówno młodzi, ambitni biznesmeni, jak i poszukujący pracy w bogatszym kraju imigranci. Jedni ubrali garnitury lub szykowne suknie, inni tanie swetry z tureckim wzorkiem lub luźne bluzy. Nikt z nich jednak nie wyróżniał się nazbyt ze społeczeństwa. Tylko jedna osoba była inna.
Chłopak był ubrany w zielony, wpadający w brąz mundur, złożony z marynarki z długimi klapami i dwoma guzikami oraz wyprasowanych na kant spodni. Na zapiętej pod samą szyję ciemnokremowej koszuli, kontrastował krawat w kolorze roślinnej zieleni. Chłopak na głowie miał komponujący się z resztą ubioru kapelusz, a jego szarobłękitne oczy skryły się za okularami, osadzonymi na masywnym, lecz proporcjonalnym nosie.
Młodzieniec wykrzywił usta w grymasie, przypominającym nieco uśmiech i zszedł spokojnie na płytę lotniska. Za nim z samolotu wyłoniło się jeszcze trzech podobnie ubranych do niego osobników. Szybko i bez zbędnych formalności zamienili ze sobą kilka słów w niezrozumiałym języku, a potem wsiedli jak jeden mąż do taksówki, czekającej kilkaset metrów od samolotu.
- Dokąd? - spytał podstarzały kierowca, o nieprzyjemnym wyrazie twarzy, przesłoniętym nieco przez gęstą, czarną brodę i okulary, przywodzące na myśl wielkie oczy muchy.
Na desce rozdzielczej pojazdu idiotycznie kiwał głową dziwny zwierzak, kojarzący się z pokemonem, a pod sufitem przy przedniej szybie falowały frędzelki i koraliki.
Chłopak rozsiadł się wygodnie na przednim siedzeniu i położył kapelusz na prawym kolanie, odsłaniając obcięte na jeża, ciemne włosy. Zapiął pas i bez spoglądania na kierowcę, odparł z nutką zadowolenia w głosie:
- Do Drzewa Światowego.