Od kilku miesięcy setki tysięcy, miliony Polaków czytają, słuchają i przypatrują się temu, co dzieje się z Katarzyną W. i jej mężem Bartkiem, rodzicami tragicznie zmarłej Madzi. Dziewczynka najprawdopodobniej została zamordowana przez matkę, o co przed tygodniem oskarżyła ją prokuratura. Czy to jest temat dla poważnej prasy? Czy przeciwnie, opisywanie losów morderczyni to taplanie się w błocie, żerowanie na niezdrowych emocjach, nekrofilia – jak nazwał to jeden z publicystów?
Sam zadaję sobie takie pytania. Szczególnie, kiedy patrzę na okładki tabloidów i dowiaduję się ze szczegółami o tym, jak potencjalna morderczyni trzymała ofiarę, gdzie ją uderzyła, w którą stronę patrzyła, jak zacierała ślady. Dowiaduję się z krzyczących okładek, co chciał albo czego nie chciał robić jej mąż, albo kiedy podejrzeń nabrali teściowie. Nie mogę się wtedy pozbyć wrażenia, że jest to wchodzenie z butami w czyjąś tragedię. Jest w tym ekshibicjonizm rodziny, z którym zderzyło się pragnienie żądnej krwi gawiedzi. Wszystkiemu temu towarzyszy też osobliwa scenografia z Krzysztofem Rutkowskim, co do którego nie wiadomo, czy bardziej jest detektywem, szpanerem czy może medialnym celebrytą. Najwyraźniej postanowił wykorzystać tragedię do lansowania siebie, czemu służą organizowane przez niego konferencje prasowe, z udziałem groteskowych ochroniarzy w kominiarkach.
Ale jest też druga strona medalu. W końcu, odcedzając krzykliwe tytuły i ociekające krwią sensacyjne artykuły, tym, co sprawia, że ludzie chcą czytać o losach matki morderczyni, jest poszukiwanie sprawiedliwości. Jak w soczewce w historii tej skupiają się wszystkie najważniejsze, najbardziej ludzkie emocje. Matka, która winna troszczyć się o dziecko, a nawet poświęcać się dla niego, okazuje się morderczynią. Ba, nie od razu – początkowo przecież doskonale naśladuje ofiarę. Jest tą, która zwraca się o pomoc, apeluje do szerokiej publiczności o solidarność, uderza w najczulsze struny, prosi o współczucie. Później zmiana ról. Matka, której porwano brutalnie dziecko, staje się tą, która prawdopodobnie sama przyczyniła się do jego śmierci. Jeszcze nieświadomie. I wreszcie akt trzeci, ostatni: matka nie tylko zamordowała własne dziecko, ale także z zimną krwią musiała przygotować zbrodnię, odegrać rolę ofiary, okłamywać, oszukiwać, iść w zaparte. Jedyny może morał, jaki płynie z całej historii, to to, że Katarzynie W. się nie udało.
Nie wiadomo, dlaczego akurat ona coś takiego zrobiła. Nie sądzę, żeby udało się znaleźć w przypadku tej zbrodni ogólną regułę społeczną czy psychologiczną, która by ją tłumaczyła. Jest to zetknięcie z tajemnicą zła w stanie czystym. W tym sensie zajmowanie się tą sprawą przez media, jeśli odcedzić cały tani blichtr, niczym nagannym być nie musi.
Od kilku miesięcy setki tysięcy, miliony Polaków czytają, słuchają i przypatrują się temu, co dzieje się z Katarzyną W. i jej mężem Bartkiem, rodzicami tragicznie zmarłej Madzi. Dziewczynka najprawdopodobniej została zamordowana przez matkę, o co przed tygodniem oskarżyła ją prokuratura. Czy to jest temat dla poważnej prasy? Czy przeciwnie, opisywanie losów morderczyni to taplanie się w błocie, żerowanie na niezdrowych emocjach, nekrofilia – jak nazwał to jeden z publicystów?
Sam zadaję sobie takie pytania. Szczególnie, kiedy patrzę na okładki tabloidów i dowiaduję się ze szczegółami o tym, jak potencjalna morderczyni trzymała ofiarę, gdzie ją uderzyła, w którą stronę patrzyła, jak zacierała ślady. Dowiaduję się z krzyczących okładek, co chciał albo czego nie chciał robić jej mąż, albo kiedy podejrzeń nabrali teściowie. Nie mogę się wtedy pozbyć wrażenia, że jest to wchodzenie z butami w czyjąś tragedię. Jest w tym ekshibicjonizm rodziny, z którym zderzyło się pragnienie żądnej krwi gawiedzi. Wszystkiemu temu towarzyszy też osobliwa scenografia z Krzysztofem Rutkowskim, co do którego nie wiadomo, czy bardziej jest detektywem, szpanerem czy może medialnym celebrytą. Najwyraźniej postanowił wykorzystać tragedię do lansowania siebie, czemu służą organizowane przez niego konferencje prasowe, z udziałem groteskowych ochroniarzy w kominiarkach.
Ale jest też druga strona medalu. W końcu, odcedzając krzykliwe tytuły i ociekające krwią sensacyjne artykuły, tym, co sprawia, że ludzie chcą czytać o losach matki morderczyni, jest poszukiwanie sprawiedliwości. Jak w soczewce w historii tej skupiają się wszystkie najważniejsze, najbardziej ludzkie emocje. Matka, która winna troszczyć się o dziecko, a nawet poświęcać się dla niego, okazuje się morderczynią. Ba, nie od razu – początkowo przecież doskonale naśladuje ofiarę. Jest tą, która zwraca się o pomoc, apeluje do szerokiej publiczności o solidarność, uderza w najczulsze struny, prosi o współczucie. Później zmiana ról. Matka, której porwano brutalnie dziecko, staje się tą, która prawdopodobnie sama przyczyniła się do jego śmierci. Jeszcze nieświadomie. I wreszcie akt trzeci, ostatni: matka nie tylko zamordowała własne dziecko, ale także z zimną krwią musiała przygotować zbrodnię, odegrać rolę ofiary, okłamywać, oszukiwać, iść w zaparte. Jedyny może morał, jaki płynie z całej historii, to to, że Katarzynie W. się nie udało.
Nie wiadomo, dlaczego akurat ona coś takiego zrobiła. Nie sądzę, żeby udało się znaleźć w przypadku tej zbrodni ogólną regułę społeczną czy psychologiczną, która by ją tłumaczyła. Jest to zetknięcie z tajemnicą zła w stanie czystym. W tym sensie zajmowanie się tą sprawą przez media, jeśli odcedzić cały tani blichtr, niczym nagannym być nie musi.
MYŚLE ŻE POMOGŁEM.