Nie wierzę, że można nauczyć kogoś tworzenia. Według mnie z takimi predyspozycjami trzeba się po prostu urodzić, a potem je w sobie pielęgnować. I nie jest to bynajmniej pochodna romantycznego widzenia twórcy, jako bożego pomazańca; nic z tych rzeczy. Myślę jednak, że to kwestia bardziej rozwiniętej wyobraźni, kwestia większej wrażliwości. Dlatego też do najświeższej na polskim rynku publikacji Llosy podeszłam nie jak do podręcznika dla adeptów sztuki słowa, ale jak do specyficznej autobiografii artystycznej. Zaostrzyłam sobie ząbki, spodziewając się wielkich wynurzeń i wyszeptanych mniejszą czcionką tajemnych trików zapewniających osiągnięcie wielkiej literackiej sławy. Miałam nadzieję zdemaskować jego talent, rozebrać go na czynniki pierwsze, poznać w czym tkwi sekret llosowskiego geniuszu. I co? I... kolejne szelmostwo.
Studiowałam filologię polską i muszę uczciwie stwierdzić, iż niewiele nowych informacji odnośnie warsztatu literackiego wniosła lektura zbiorku swoistych listów Llosy do zasobu mojej w wiedzy tym temacie. I tu rodzi się podejrzenie, iż autor nie powiedział czytelnikowi wszystkiego. Bo przecież chyba geniusz na miarę Nobla ma w zanadrzu większy arsenał środków wyrazu artystycznego, niż najlepszy nawet wykładowca akademicki. Tymczasem Llosa rozwodzi się nad aspektem czasu, przestrzeni i kreacją narratora; pisze o planach, w jakich można realizować narrację (obiektywny i subiektywny) czy w końcu o kompozycji powieści szkatułkowej (porównuje ją też do rosyjskiej matrioszki), technice "naczyń połączonych" oraz o faktach ukrytych, czyli tym, na czym każdy dobry kryminał stoi.
Kto, podobnie jak ja, liczył na podany na tacy klucz do tego, jak czytać Llosę, ten niewątpliwie się przeliczył. Może gdzieniegdzie da się znaleźć wytrych do jego literackiego świata, jakąś mglistą wskazówkę, ale nadal i tak sam się musisz czytelniku do niego włamać swą interpretacją. Autor w swych listach prowadzi jasne i klarowne wykłady o teorii formy powieściowej. Wyciąga te swoje króliki z kapelusza, ale nadal nie wiadomo jak się one tam znalazły. Mało jest stricte llosowskiej, unikatowej techniki; dużo zebranych porad ogólnych, wypracowanych na przestrzeni dziejów.
Jednak nie zawarty w książce przekaz merytoryczny był w moim przypadku czymś, co czyniło lekturę króciutkich esejów noblisty wartościowym doświadczeniem. Ja czytałam "Listy do młodego pisarza" jako zbiór myśli i poglądów Llosy na płaszczyznę literacką i wszystko, co się z nią wiąże. Bowiem w zasadniczym i bezpośrednim wykładzie czynionym wyimaginowanemu przyjacielowi-uczniowi, przemyca autor mniej lub bardziej czytelne własne przekonania dotyczące roli artysty i postrzegania poszczególnych aspektów jego twórczej działalności. Można oczywiście z nimi polemizować, jak jednak większość z nich podzielam. Zdaniem noblisty "Fikcja to kłamstwo skrywające głęboką prawdę"*, natomiast "(...) autor nie wybiera tematów, to one wybiera jego"**. Narrator jawi mu się jako "(...) postać utworzona ze słów"***, pisarze zaś jego zdaniem to ci, "(...) którzy poprzez słowo pisane potrafią stwarzać światy"****. Llosa twierdzi również, słusznie moim zdaniem, iż "Szczerość lub nieszczerość nie jest w literaturze sprawą etyki lecz estetyki"*****
Jedyne, z czym w poglądzie Llosy na literaturę bym polemizowała, to jego zdanie, iż nie istnieje coś takiego jak rozdział tematu i formy. Twierdzi on, iż są one ze sobą nierozerwalnie sprzężone i wzajemnie się determinują. Według mnie natomiast odrębną kwestią jest co się opowiada i jak się opowiada.
Interesujący jest pogląd Llosy głoszący, iż fundamentem twórczej pasji jest bunt autora wobec zastanej rzeczywistości. Przekłada się on zdaniem Peruwiańczyka na tworzenie innych światów; lepszych, właściwszych. Na potwierdzenie tej tezy autor wysuwa argument cenzurowania literatury przez wszystkich historycznych uzurpatorów, jako narzędzia siania rewolucji, jako swoistej "ambony zbuntowanych". Nie zgodzić się nie sposób. Zanegować nie można też poglądu dotyczącego talentu, jako czegoś nie danego odgórnie, lecz nabywanego poprzez pracę, dyscyplinę i wytrwałość.
Siła Llosy tkwi w plastycznej i barwnej metaforze. Dzięki niej nawet nudnawy wykład teoretyczny przeradza się w pełną wrażeń opowieść. Autor porównuje powołanie literackie do tasiemca - gnieździ się on w umyśle pisarza i podporządkowuje jego wszystkie czyny własnym żądzom; proces twórczy jawi mu się jako odwrócony striptiz dokonywany przez autora przed czytelnikiem; tu wdzięki wykwitają nie poprzez obnażenie, ale ukrycie wielu kwestii. Mocną stroną publikacji są także liczne dygresje oscylujące wokół tematu i ale wprowadzające do wywodu interesujące niuanse z kulis warsztatów literackich takich sław prozy, jak Flaubert (jego listy do kochanki Colette) czy tegoż pisarza technika doboru właściwego słowa, owocująca wykrzykiwaniem stworzonych akapitów w parkowej alejce, by wsłuchać się w ich brzmienie. Lekturę ożywiają też liczne zwroty do czytelnika, którego autor sytuuje tu w roli swego dyskutanta i przypisuje mu rzekome autorstwo wyimaginowanych listów, na które jego tekst jest odpowiedzią.
Oczywiście Llosa nie wyzbył się swej szelmowskiej przewrotności i z wielkim rozmiłowaniem i przekorą wkłada w "usta" czytelnika-rozmówcy wiele przekonań i opinii, które określają go samego, czerpiąc przyjemność z jego milczenia, niemożności wypowiedzenia się i wymuszonej pasywności.
W "Listach do młodego pisarza" Llosa często wciela się w rolę krytyka literackiego eksponując swoje przekonania odnośnie obfitej garści pozycji z literatury światowej. Koncentruje się jednak w tym procesie ilustrowania tez przykładami, w przeważającej mierze na utworach autorstwa pisarzy iberoamerykańskich (Marquez, Cortazar). Wielokrotnie odwołuje się do dzieł twórców, których już na początku tekstu wymienia jako swoich mistrzów, a są między innymi Faulkner, Hemingway czy Camus. I tak oto podrzucił mi on wiele ciekawych pozycji, których zapewne inaczej nigdy bym nie odkryła. I teraz, zamiast pouczona radami noblisty rzucić się do tworzenia, siądę i będę dalej czytać.
Nie wierzę, że można nauczyć kogoś tworzenia. Według mnie z takimi predyspozycjami trzeba się po prostu urodzić, a potem je w sobie pielęgnować. I nie jest to bynajmniej pochodna romantycznego widzenia twórcy, jako bożego pomazańca; nic z tych rzeczy. Myślę jednak, że to kwestia bardziej rozwiniętej wyobraźni, kwestia większej wrażliwości. Dlatego też do najświeższej na polskim rynku publikacji Llosy podeszłam nie jak do podręcznika dla adeptów sztuki słowa, ale jak do specyficznej autobiografii artystycznej. Zaostrzyłam sobie ząbki, spodziewając się wielkich wynurzeń i wyszeptanych mniejszą czcionką tajemnych trików zapewniających osiągnięcie wielkiej literackiej sławy. Miałam nadzieję zdemaskować jego talent, rozebrać go na czynniki pierwsze, poznać w czym tkwi sekret llosowskiego geniuszu. I co? I... kolejne szelmostwo.
Studiowałam filologię polską i muszę uczciwie stwierdzić, iż niewiele nowych informacji odnośnie warsztatu literackiego wniosła lektura zbiorku swoistych listów Llosy do zasobu mojej w wiedzy tym temacie. I tu rodzi się podejrzenie, iż autor nie powiedział czytelnikowi wszystkiego. Bo przecież chyba geniusz na miarę Nobla ma w zanadrzu większy arsenał środków wyrazu artystycznego, niż najlepszy nawet wykładowca akademicki. Tymczasem Llosa rozwodzi się nad aspektem czasu, przestrzeni i kreacją narratora; pisze o planach, w jakich można realizować narrację (obiektywny i subiektywny) czy w końcu o kompozycji powieści szkatułkowej (porównuje ją też do rosyjskiej matrioszki), technice "naczyń połączonych" oraz o faktach ukrytych, czyli tym, na czym każdy dobry kryminał stoi.
Kto, podobnie jak ja, liczył na podany na tacy klucz do tego, jak czytać Llosę, ten niewątpliwie się przeliczył. Może gdzieniegdzie da się znaleźć wytrych do jego literackiego świata, jakąś mglistą wskazówkę, ale nadal i tak sam się musisz czytelniku do niego włamać swą interpretacją. Autor w swych listach prowadzi jasne i klarowne wykłady o teorii formy powieściowej. Wyciąga te swoje króliki z kapelusza, ale nadal nie wiadomo jak się one tam znalazły. Mało jest stricte llosowskiej, unikatowej techniki; dużo zebranych porad ogólnych, wypracowanych na przestrzeni dziejów.
Jednak nie zawarty w książce przekaz merytoryczny był w moim przypadku czymś, co czyniło lekturę króciutkich esejów noblisty wartościowym doświadczeniem. Ja czytałam "Listy do młodego pisarza" jako zbiór myśli i poglądów Llosy na płaszczyznę literacką i wszystko, co się z nią wiąże. Bowiem w zasadniczym i bezpośrednim wykładzie czynionym wyimaginowanemu przyjacielowi-uczniowi, przemyca autor mniej lub bardziej czytelne własne przekonania dotyczące roli artysty i postrzegania poszczególnych aspektów jego twórczej działalności. Można oczywiście z nimi polemizować, jak jednak większość z nich podzielam. Zdaniem noblisty "Fikcja to kłamstwo skrywające głęboką prawdę"*, natomiast "(...) autor nie wybiera tematów, to one wybiera jego"**. Narrator jawi mu się jako "(...) postać utworzona ze słów"***, pisarze zaś jego zdaniem to ci, "(...) którzy poprzez słowo pisane potrafią stwarzać światy"****. Llosa twierdzi również, słusznie moim zdaniem, iż "Szczerość lub nieszczerość nie jest w literaturze sprawą etyki lecz estetyki"*****
Jedyne, z czym w poglądzie Llosy na literaturę bym polemizowała, to jego zdanie, iż nie istnieje coś takiego jak rozdział tematu i formy. Twierdzi on, iż są one ze sobą nierozerwalnie sprzężone i wzajemnie się determinują. Według mnie natomiast odrębną kwestią jest co się opowiada i jak się opowiada.
Interesujący jest pogląd Llosy głoszący, iż fundamentem twórczej pasji jest bunt autora wobec zastanej rzeczywistości. Przekłada się on zdaniem Peruwiańczyka na tworzenie innych światów; lepszych, właściwszych. Na potwierdzenie tej tezy autor wysuwa argument cenzurowania literatury przez wszystkich historycznych uzurpatorów, jako narzędzia siania rewolucji, jako swoistej "ambony zbuntowanych". Nie zgodzić się nie sposób. Zanegować nie można też poglądu dotyczącego talentu, jako czegoś nie danego odgórnie, lecz nabywanego poprzez pracę, dyscyplinę i wytrwałość.
Siła Llosy tkwi w plastycznej i barwnej metaforze. Dzięki niej nawet nudnawy wykład teoretyczny przeradza się w pełną wrażeń opowieść. Autor porównuje powołanie literackie do tasiemca - gnieździ się on w umyśle pisarza i podporządkowuje jego wszystkie czyny własnym żądzom; proces twórczy jawi mu się jako odwrócony striptiz dokonywany przez autora przed czytelnikiem; tu wdzięki wykwitają nie poprzez obnażenie, ale ukrycie wielu kwestii. Mocną stroną publikacji są także liczne dygresje oscylujące wokół tematu i ale wprowadzające do wywodu interesujące niuanse z kulis warsztatów literackich takich sław prozy, jak Flaubert (jego listy do kochanki Colette) czy tegoż pisarza technika doboru właściwego słowa, owocująca wykrzykiwaniem stworzonych akapitów w parkowej alejce, by wsłuchać się w ich brzmienie. Lekturę ożywiają też liczne zwroty do czytelnika, którego autor sytuuje tu w roli swego dyskutanta i przypisuje mu rzekome autorstwo wyimaginowanych listów, na które jego tekst jest odpowiedzią.
Oczywiście Llosa nie wyzbył się swej szelmowskiej przewrotności i z wielkim rozmiłowaniem i przekorą wkłada w "usta" czytelnika-rozmówcy wiele przekonań i opinii, które określają go samego, czerpiąc przyjemność z jego milczenia, niemożności wypowiedzenia się i wymuszonej pasywności.
W "Listach do młodego pisarza" Llosa często wciela się w rolę krytyka literackiego eksponując swoje przekonania odnośnie obfitej garści pozycji z literatury światowej. Koncentruje się jednak w tym procesie ilustrowania tez przykładami, w przeważającej mierze na utworach autorstwa pisarzy iberoamerykańskich (Marquez, Cortazar). Wielokrotnie odwołuje się do dzieł twórców, których już na początku tekstu wymienia jako swoich mistrzów, a są między innymi Faulkner, Hemingway czy Camus. I tak oto podrzucił mi on wiele ciekawych pozycji, których zapewne inaczej nigdy bym nie odkryła. I teraz, zamiast pouczona radami noblisty rzucić się do tworzenia, siądę i będę dalej czytać.
Marzena Molenda