Jakimi środkami kościół katolicki starał się zwalczać reformacje?
maciek123134
Pozostał jeden już tylko środek do osiągnięcia, jeśli już nie zupełnego uprawomocnienia nowych instytucyj, to przynajmniej pewnego rodzaju ich usprawiedliwienia, środek który się stale stosuje przy świeckich przewrotach i zmianach rewolucyjnych.
Przewroty te odbywają się mniej więcej w ten sposób. Wskutek nieznośnego stanu rzeczy, błędów lub ucisku, w ludności budzi się niezadowolenie. Ambitni przywódcy korzystają z tego nastroju, aby wywołać zamieszanie i samym uchwycić ster rządu. Ażeby swemu nielegalnemu zagarnięciu władzy nadać pozory prawne i wmówić jego konieczność, starają się naprawdę istniejące złe strony i błędy przedstawić możliwie czarno i nieprzychylnie i dowieść, że dawny rząd był zupełnie niezdolny do reform i do zmiany na lepsze. Zupełnie podobnie miała się rzecz w czasie reformacji. Do Kościoła wkradły się bardzo poważne usterki, było niezbędne głębokie odrodzenie od góry i od dołu. Sfery kierownicze, miarodajne były nawet skłonne do reformy, ale przeszkody były nazbyt wielkie. Wszystkie siły kurii były zaabsorbowane zaplątanymi stosunkami włoskimi, niebezpieczeństwem tureckim oraz innymi najpilniejszymi zadaniami dnia. Również potęga jej podupadła i nie mogła ona już równie skutecznie i szybko jak poprzednio przełamywać przeszkód i oporu w Kościele i Państwie. Sama została duchem świeckim przesiąknięta. Potrzeba było czasu, aby wyjść z tego stanu chorobliwego, ale uzdrowienie byłoby nastąpiło, jak tylokrotnie poprzednio następowało. Wobec najpilniejszej potrzeby, najbliższą była zawsze pomoc Boża. Powstałby przeciwny strumień, prąd oczyszczający, trwałby krócej lub dłużej i odmiótłby wszelki brud. Przez to się właśnie okazuje Boskość Kościoła, że wskutek każdego opadnięcia poziomu, wyswobadzają się jednocześnie moce podnoszące, otwierają się jakoby automatyczne upusty, przez które wlewają się nowe potężne strumienie wiary. Zanim to jednak nastąpi, podnoszą głowę wrogie moce, aby pod osłoną powstałego zamętu – nie odradzać i reformować, ale spowodować możliwie wielki rozłam w Kościele. Zamiast zwalczać usterki i pomagać Kościołowi do usunięcia nadużyć, starają się go rozerwać i zniszczyć. Więc trzeba dla usprawiedliwienia swego postępowania – zepsucie, nadużycia, przewrotności, złe strony starego Kościoła przedstawić w możliwie najczarniejszych barwach, trzeba wmówić konieczność zupełnej przebudowy, wzniesienia nowej instytucji. Przeciwnikom się wydaje, że zachwieją i zburzą wiarę w prawowitość Kościoła, skoro wykażą jego zepsucie, nie dające się pogodzić z jego Boskim pochodzeniem. Interesem więc reformatorów było utrzymać lud w mniemaniu, że Kościół katolicki został najzupełniej przez Boga opuszczony.
Zasługuje na uwagę fakt, że w tej walce przeciw Kościołowi ręka w rękę obok siebie szli pobożni z bezbożnikami. Pobożni, w dobrej wierze, spodziewali się nie tylko usunąć usterki, ale także stworzyć coś nowego, lepszego niż dotychczasowy Kościół. Mieli się naprawdę za mądrzejszych i doświadczeńszych od Chrystusa rządzącego w Kościele, od Ojców Kościoła, Papieży i soborów. Bezbożnicy pragnęli rozerwać wszelkie węzły moralne i religijne, aby móc bez hamulca żadnego zwrócić się w stronę dóbr doczesnych. I bardzo im w tym kierunku dogadzał protestancki dogmat o nieużyteczności dobrych uczynków, protestancka zasada wolności. Obie strony wiernie dotrzymywały sobie przymierza, dopóki chodziło o burzenie. Przyszła jednak chwila kiedy pobożni musieli zająć wrogie stanowisko wobec dotychczasowych sprzymierzeńców, aby uniknąć zagrażającego rozprzężenia, aby przystąpić do budowania nowego gmachu z gruzów katolicyzmu i własnych dodatków, do czego im władze państwowe w swoim własnym interesie dopomagały, albo w czym popierały ich nowopowstałe organizacje polityczno-religijne. Znaczna część zasad wiary chrześcijańskiej i obrzędów prawowiernych, musiała z wyżej wymienionych względów, pozostać niedostępną dla nowej organizacji. Mianowicie wchodziły tu wszystkie sprawy oparte na jednolitości i nieprzerwanej tradycji Kościoła, więc urząd kapłański i Sakrament Ołtarza, których urzeczywistnienie nie dało się pomyśleć bez prawowitego następstwa, bez dziedziczenia władzy biskupiej. Sprawy takie, których utrzymanie przy nowym rzeczy porządku było niepodobieństwem, chętnie czy niechętnie, za pomocą uczonych wywodów i rozpraw należało uznać za nie mające wartości ani znaczenia, co się też przy pewnym przystosowaniu i odpowiednim naciągnięciu w wykładzie Biblii, dało w pewnej mierze uskutecznić. Rozłam nastąpił nie wskutek odrzucenia dogmatów, ale rozłam i odszczepieństwo od Kościoła spowodowały odrzucenie dogmatów.
To dążenie do odrzucania dogmatów, naturalnie oświetla wcale niepochlebnie dostateczność dowodów i rozumowania. Każdy prawowierny katolik wie doskonale, że przez to protestanci popadają w błędy. Patrzy na nich, jak współuczestnik gry w ślepą babkę patrzy na towarzyszów z przewiązanymi oczyma, z zarozumiałą pewnością siebie obierających przeciwny wskazanemu kierunek. Patrzy jednak nie z uśmiechem rozbawionym lub drwiącym, lecz głęboko zasmucony, że mu nie wolno wskazać błądzącym prawdziwej drogi. Co im pomoże cała uczoność, jeśli sobie nie zadadzą trudu poznania Kościoła Katolickiego? Poznać zaś go można pod tym warunkiem jedynie, i najuczeńszy teolog nie może się od tego uwolnić, że mu się z pokornym sercem poddamy. On jeden jest Kościołem Chrystusowym. Protestanci popełniają ciężki błąd, którego się jako protestanci pozbyć nie mogą, że uważają Kościół za pewnego rodzaju formułę naukową, której można naukowo dowieść lub ją obalić, dla której przeto miarodajnym jest sąd najbardziej uczonego umysłu. Kościół i jego Nauka stoją ponad wszelką nauką. Ocena jego jest bezcelowa, należy jedynie zrozumieć jego prawdy, odczuć jego dobrodziejstwa; to daje trwałą i skuteczną podstawę do dalszego poznania. Prostak tedy może w tych sprawach stanąć daleko wyżej od najpoważniejszego uczonego.
Przewroty te odbywają się mniej więcej w ten sposób. Wskutek nieznośnego stanu rzeczy, błędów lub ucisku, w ludności budzi się niezadowolenie. Ambitni przywódcy korzystają z tego nastroju, aby wywołać zamieszanie i samym uchwycić ster rządu. Ażeby swemu nielegalnemu zagarnięciu władzy nadać pozory prawne i wmówić jego konieczność, starają się naprawdę istniejące złe strony i błędy przedstawić możliwie czarno i nieprzychylnie i dowieść, że dawny rząd był zupełnie niezdolny do reform i do zmiany na lepsze. Zupełnie podobnie miała się rzecz w czasie reformacji. Do Kościoła wkradły się bardzo poważne usterki, było niezbędne głębokie odrodzenie od góry i od dołu. Sfery kierownicze, miarodajne były nawet skłonne do reformy, ale przeszkody były nazbyt wielkie. Wszystkie siły kurii były zaabsorbowane zaplątanymi stosunkami włoskimi, niebezpieczeństwem tureckim oraz innymi najpilniejszymi zadaniami dnia. Również potęga jej podupadła i nie mogła ona już równie skutecznie i szybko jak poprzednio przełamywać przeszkód i oporu w Kościele i Państwie. Sama została duchem świeckim przesiąknięta. Potrzeba było czasu, aby wyjść z tego stanu chorobliwego, ale uzdrowienie byłoby nastąpiło, jak tylokrotnie poprzednio następowało. Wobec najpilniejszej potrzeby, najbliższą była zawsze pomoc Boża. Powstałby przeciwny strumień, prąd oczyszczający, trwałby krócej lub dłużej i odmiótłby wszelki brud. Przez to się właśnie okazuje Boskość Kościoła, że wskutek każdego opadnięcia poziomu, wyswobadzają się jednocześnie moce podnoszące, otwierają się jakoby automatyczne upusty, przez które wlewają się nowe potężne strumienie wiary. Zanim to jednak nastąpi, podnoszą głowę wrogie moce, aby pod osłoną powstałego zamętu – nie odradzać i reformować, ale spowodować możliwie wielki rozłam w Kościele. Zamiast zwalczać usterki i pomagać Kościołowi do usunięcia nadużyć, starają się go rozerwać i zniszczyć. Więc trzeba dla usprawiedliwienia swego postępowania – zepsucie, nadużycia, przewrotności, złe strony starego Kościoła przedstawić w możliwie najczarniejszych barwach, trzeba wmówić konieczność zupełnej przebudowy, wzniesienia nowej instytucji. Przeciwnikom się wydaje, że zachwieją i zburzą wiarę w prawowitość Kościoła, skoro wykażą jego zepsucie, nie dające się pogodzić z jego Boskim pochodzeniem. Interesem więc reformatorów było utrzymać lud w mniemaniu, że Kościół katolicki został najzupełniej przez Boga opuszczony.
Zasługuje na uwagę fakt, że w tej walce przeciw Kościołowi ręka w rękę obok siebie szli pobożni z bezbożnikami. Pobożni, w dobrej wierze, spodziewali się nie tylko usunąć usterki, ale także stworzyć coś nowego, lepszego niż dotychczasowy Kościół. Mieli się naprawdę za mądrzejszych i doświadczeńszych od Chrystusa rządzącego w Kościele, od Ojców Kościoła, Papieży i soborów. Bezbożnicy pragnęli rozerwać wszelkie węzły moralne i religijne, aby móc bez hamulca żadnego zwrócić się w stronę dóbr doczesnych. I bardzo im w tym kierunku dogadzał protestancki dogmat o nieużyteczności dobrych uczynków, protestancka zasada wolności. Obie strony wiernie dotrzymywały sobie przymierza, dopóki chodziło o burzenie. Przyszła jednak chwila kiedy pobożni musieli zająć wrogie stanowisko wobec dotychczasowych sprzymierzeńców, aby uniknąć zagrażającego rozprzężenia, aby przystąpić do budowania nowego gmachu z gruzów katolicyzmu i własnych dodatków, do czego im władze państwowe w swoim własnym interesie dopomagały, albo w czym popierały ich nowopowstałe organizacje polityczno-religijne. Znaczna część zasad wiary chrześcijańskiej i obrzędów prawowiernych, musiała z wyżej wymienionych względów, pozostać niedostępną dla nowej organizacji. Mianowicie wchodziły tu wszystkie sprawy oparte na jednolitości i nieprzerwanej tradycji Kościoła, więc urząd kapłański i Sakrament Ołtarza, których urzeczywistnienie nie dało się pomyśleć bez prawowitego następstwa, bez dziedziczenia władzy biskupiej. Sprawy takie, których utrzymanie przy nowym rzeczy porządku było niepodobieństwem, chętnie czy niechętnie, za pomocą uczonych wywodów i rozpraw należało uznać za nie mające wartości ani znaczenia, co się też przy pewnym przystosowaniu i odpowiednim naciągnięciu w wykładzie Biblii, dało w pewnej mierze uskutecznić. Rozłam nastąpił nie wskutek odrzucenia dogmatów, ale rozłam i odszczepieństwo od Kościoła spowodowały odrzucenie dogmatów.
To dążenie do odrzucania dogmatów, naturalnie oświetla wcale niepochlebnie dostateczność dowodów i rozumowania. Każdy prawowierny katolik wie doskonale, że przez to protestanci popadają w błędy. Patrzy na nich, jak współuczestnik gry w ślepą babkę patrzy na towarzyszów z przewiązanymi oczyma, z zarozumiałą pewnością siebie obierających przeciwny wskazanemu kierunek. Patrzy jednak nie z uśmiechem rozbawionym lub drwiącym, lecz głęboko zasmucony, że mu nie wolno wskazać błądzącym prawdziwej drogi. Co im pomoże cała uczoność, jeśli sobie nie zadadzą trudu poznania Kościoła Katolickiego? Poznać zaś go można pod tym warunkiem jedynie, i najuczeńszy teolog nie może się od tego uwolnić, że mu się z pokornym sercem poddamy. On jeden jest Kościołem Chrystusowym. Protestanci popełniają ciężki błąd, którego się jako protestanci pozbyć nie mogą, że uważają Kościół za pewnego rodzaju formułę naukową, której można naukowo dowieść lub ją obalić, dla której przeto miarodajnym jest sąd najbardziej uczonego umysłu. Kościół i jego Nauka stoją ponad wszelką nauką. Ocena jego jest bezcelowa, należy jedynie zrozumieć jego prawdy, odczuć jego dobrodziejstwa; to daje trwałą i skuteczną podstawę do dalszego poznania. Prostak tedy może w tych sprawach stanąć daleko wyżej od najpoważniejszego uczonego.