Dokonaj analizy składniowej podanego zdania.
Dostrzegł ze zdziwieniem,że deszcz przeszedł i w jaskini nie jest wcale ciemno,gdyż rozświeca ją księżyc bliski już zachodu
" Life is not a problem to be solved but a reality to be experienced! "
© Copyright 2013 - 2024 KUDO.TIPS - All rights reserved.
A tymczasem wielbłądy pędziły jak huragan po błyszczących od księżyca piaskach. Zapadła głęboka noc. Księżyc, początku wielki jak koło i czerwony, zbladł i wytoczył się wysoko. Oddalone wzgórza pustyni pokryły się muślinowym, srebrnym oparem, który nie przesłaniając ich widoku zmienił je jakby w świetlane zjawiska. Od czasu do czasu spoza skał tu i ówdzie rozsianych dochodziło żałosne skomlenie szakali.
Upłynęła znowu godzina. Staś otoczył ramieniem Nel i podtrzymywał ją, usiłując przez to złagodzić męczące rzuty szalonej jazdy. Dziewczynka coraz częściej zaczęła wypytywać go, dlaczego tak pędzą i dlaczego nie widać ani namiotów, ani tatusiów. Staś postanowił wreszcie powiedzieć jej prawdę, która i tak prędzej czy później musiała się wydać.
- Nel - rzekł - ściągnij rękawiczkę i upuść ją nieznacznie na ziemię.
- Dlaczego Stasiu?
A on przycisnął ją do siebie i odpowiedział z jakąś niezwykłą mu tkliwością:
- Zrób, co ci mówię.
Nel trzymała się jedną ręką Stasia i bała się go puścić, ale poradziła sobie w ten sposób, że poczęła ściągać ząbkami rękawiczkę - z każdego palca osobno - a wreszcie, zsunąwszy ją zupełnie, upuściła na ziemię.
- Po niejakim czasie rzuć drugą - ozwał się znowu Staś. - Ja rzuciłem już swoje, ale twoje łatwiej będzie dostrzec, bo jasne.
I widząc, że dziewczynka patrzy nań pytającym wzrokiem, tak mówił dalej:
- Nie przestrasz się, Nel... Ale widzisz... być może, że my wcale nie spotkamy ani twego, ani mojego ojca... i że nas ci szkaradni ludzie porwali. Ale się nie bój... Bo jeśli tak jest, to pójdzie za nami pogoń. Dogonią i odbiorą nas z pewnością. Dlatego kazałem ci rzucić rękawiczki, żeby pogoń znalazła ślady. Tymczasem nie możemy zrobić nic innego, ale później coś obmyślę... Z pewnością coś obmyślę, tylko nie bój się i ufaj mi...
Lecz Nel dowiedziawszy się, że nie zobaczy tatusia i że uciekają gdzieś daleko na pustynię, zaczęła drżeć ze strachu i płakać, tuląc się jednocześnie do Stasia i wypytując wśród łkań, dlaczego ich porwali i dokąd ich wiozą. On pocieszał ją, jak umiał i prawie takimi słowami, jakimi jego ojciec pocieszał pana Rawlisona. Mówił, że ojcowie i sami będą ich ścigali, i zawiadomią wszystkie załogi wzdłuż Nilu. Na koniec zapewniał ją, że cokolwiek bądź by się stało, on jej nie opuści nigdy i będzie jej zawsze bronił.
Ale w niej żal i tęsknota za ojcem większe były nawet od strachu, więc długi czas nie przestawała płakać - i tak lecieli, oboje żałośni, wśród jasnej nocy po bladych piaskach pustyni.
Stasiowi jednak ściskało się serce nie tylko żalem i obawą, lecz i wstydem. Temu, co się stało, nie był wprawdzie winien, natomiast przypomniał sobie swoją dawną chełpliwość, którą tak często ganił w nim ojciec. Poprzednio był przekonany, że nie ma takiego położenia, w którym by nie dał sobie rady; poczytywał się za jakiegoś niezwyciężonego junaka i gotów był wyzywać cały świat. Obecnie zaś zrozumiał, że jest małym chłopcem, z którym każdy może zrobić, co zechce - i że oto pędzi wbrew woli na wielbłądzie dlatego tylko, że tego wielbłąda pogania z tyłu półdziki Sudańczyk. Czuł się tym okropnie upokorzony, a nie widział żadnego sposobu oporu. Musiał przyznać sam przed sobą, że się po prostu boi i tych ludzi, i tej pustyni, i tego, co ich oboje z Nel może spotkać. Obiecywał jednak szczerze nie tylko jej, ale i sobie, że będzie nad nią czuwał i bronił jej, choćby kosztem własnego życia.
Nel, zmęczona płaczem i szaloną jazdą, trwającą już od sześciu godzin, poczęła wreszcie drzemać, a chwilami i zasypiać zupełnie. Staś wiedząc, że kto spadnie z cwałującego wielbłąda, może się zabić na miejscu, przywiązał ją do siebie sznurem, który znalazł na siodle. Lecz po niejakim czasie wydało mu się, że pęd wielbłądów staje się mniej szybki, chociaż leciały teraz przez gładkie i miękkie piaski. W oddali widać było majaczące wzgórza, zaś na równinie rozpoczęły się zwykłe na pustyni nocne ułudy. Księżyc świecił na niebie coraz bledziej, a tymczasem przed nimi pojawiały się pełznące nisko, dziwne, różowe obłoki, zupełnie przezrocze, utkane tylko ze światła. Tworzyły się one nie wiadomo dlaczego i posuwały się naprzód, jakby popychane lekkim wiatrem. Staś widział, jak burnusy Beduinów i wielbłądów różowiały nagle, wjechawszy w te oświecone przestrzenie, a następnie całą karawanę ogarniał delikatny, różowy blask. Czasem obłoki przybierały barwę błękitnawą i tak było aż do wzgórz.
Przy wzgórzach bieg wielbłądów zwolniał jeszcze bardziej. Naokół widać było teraz skały sterczące z piaszczystych kopców lub porozrzucane wśród osypisk w dzikim nieładzie. Grunt stawał się kamienisty. Przebyli kilka wgłębień zasianych kamieniami i podobnych do wyschłych łożysk rzek. Chwilami drogę tamowały im wąwozy, które musieli objeżdżać. Zwierzęta poczęły stąpać ostrożnie, przebierając jakby w tańcu nogami wśród suchych i twardych kęp utworzonych przez róże jerychońskie, którymi osypiska i skały pokryte były obficie. Raz w raz któryś wielbłąd potknął się i widoczne było, że należy im dać wypoczynek.
Jakoż Beduini zatrzymali się w zapadłym wąwozie i zsunąwszy się z siodeł, zabrali się do rozwiązywania juków. Idrys i Gebhr poszli za ich przykładem. Poczęto opatrywać wielbłądy, rozluźniać popręgi, zdejmować zapasy żywności i wyszukiwać płaskich kamieni na założenie ogniska. Drzewa ani suchego nawozu, którym posługują się Arabowie, nie było, ale Chamis, syn Chadigiego, nazrywał róż jerychońskich i ułożył z nich spory stos, który zapalił. Przez czas jakiś, gdy Sudańczycy zajęci byli wielbłądami, Staś, Nel i jej piastunka, stara Dinah, znaleźli się razem, w odosobnieniu. Lecz Dinah była bardziej jeszcze przerażona od dzieci i nie mogła słowa przemówić. Owinęła tylko Nel w ciepły pled i siadłszy koło niej na ziemi, poczęła z jękiem całować jej rączki.
Staś natychmiast zapytał Chamisa, co znaczy to wszystko, co się stało, ale ów, śmiejąc się ukazał mu tylko swe białe zęby i poszedł zbierać w dalszym ciągu róże jerychońskie. Zapytany następnie Idrys odpowiedział jednym słowem: "zobaczysz" - i pogroził mu palcem. Gdy wreszcie zabłysło ognisko z róż, które więcej tliły się, niż płonęły, otoczyli je wszyscy kołem, prócz Gebhra, który został jeszcze przy wielbłądach, i poczęli jeść placki z kukurydzy oraz suszone baranie i kozie mięso. Dzieci, wygłodzone przez długą drogę, jadły również, choć Nel kleiły się jednocześnie oczy ze snu. Ale tymczasem w mdłym świetle ogniska pojawił się ciemnoskóry Gebhr i połyskując oczyma podniósł w górę dwie małe, jasne rękawiczki i zapytał:
- Czyje to?
- Moje - odpowiedziała sennym i zmęczonym głosem Nel.
- Twoje, mała żmijo? - syknął przez zaciśnięte zęby Sudańczyk. - To znaczysz drogę dlatego, by twój ojciec wiedział, którędy nas ścigać?
I tak mówiąc uderzył ją korbaczem, strasznym batem arabskim, który przecina nawet skórę wielbłąda. Nel, lubo owinięta w gruby pled, krzyknęła z bólu i ze strachu, lecz Gebhr nie zdołał uderzyć jej po raz drugi, gdyż Staś skoczył w tej chwili jak żbik, uderzył go głową w piersi, a następnie chwycił za gardło.
Stało się to tak niespodzianie, że Sudańczyk upadł na wznak, a Staś na niego i obaj poczęli przewracać się po ziemi. Chłopak na swój wiek był wyjątkowo silny, jednakże Gebhr prędko dał sobie z nim radę. Naprzód oderwał od swego gardła jego dłonie, po czym obrócił go twarzą do ziemi i przycisnąwszy mu pięścią kark począł smagać korbaczem jego plecy.
Krzyk i łzy Nel, która chwytając ręce dzikusa błagała go jednocześnie, by Stasiowi "darował", nie byłyby się na nic przydały, gdyby nie to, że Idrys przyszedł niespodzianie chłopcu z pomocą. Był on starszy od Gebhra, daleko silniejszy i od początku ucieczki z Gharak-el-Sultani wszyscy stosowali się do jego rozkazów. Teraz wyrwał korbacz z rąk brata i odrzuciwszy go daleko zawołał:
- Precz, głupcze!
- Zaćwiczę tego skorpiona! - odpowiedział zgrzytając zębami Gebhr.
Lecz na to Idrys chwycił go za opończę na piersiach i popatrzywszy mu w oczy począł mówić groźnym, choć cichym głosem:
- Szlachetna2 Fatma zakazała tym dzieciom czynić krzywdy, albowiem wstawiały się za nią...
- Zaćwiczę! - powtórzył Gebhr.
- A ja ci powiadam, że nie podniesiesz na żadne z nich korbacza. Jeśli to uczynisz, za każde uderzenie oddam ci dziesięć.
I począł nim trząść jak gałęzią palmy, po czym tak dalej mówił:
- Te dzieci są własnością Smaina i gdyby które z nich nie dojechało żywe, sam Mahdi (niech Bóg przedłuży dni jego nieskończenie) kazałby cię powiesić. Rozumiesz, głupcze!
Imię Mahdiego sprawiało tak wielkie na wszystkich jego wyznawcach wrażenie, że Gebhr opuścił natychmiast głowę i jął powtarzać jakby z przestrachem:
- Allach akbar! - Allach akbar!3
Staś podniósł się zziajany i zbity, ale czuł, że gdyby ojciec mógł go w tej chwili widzieć i słyszeć, byłby dumny z niego, albowiem nie tylko skoczył był bez namysłu na ratunek Nel, ale teraz, choć razy korbacza paliły go jak ogniem, nie myślał o własnym bólu, a natomiast począł pocieszać dziewczynkę i wypytywać, czy uderzenia nie zrobiły jej krzywdy.
A następnie rzekł:
- Com dostał, tom dostał, ale on się więcej na ciebie nie porwie. Ach, gdybym miał jaką broń!
Mała kobietka objęła go obu rękami za szyję i mocząc mu łzami policzki jęła zapewniać, że nie bardzo ją bolało i że płacze nie z bólu, tylko z żalu nad nim. Na to Staś przesunął usta do jej ucha i rzekł szepcząc:
- Nel, nie za to, że mnie zbił, ale za to, że ciebie uderzył, przysięgam, że mu nie daruję.
Na tym skończyło się zajście. Po pewnym czasie Gebhr i Idrys, pogodzeni już z sobą, porozciągali na ziemi opończe i pokładli się na nich, a Chamis poszedł wkrótce za ich przykładem. Beduini zasypali wielbłądom durry, po czym wsiadłszy na dwa luźne, pojechali w stronę Nilu. Nel oparła główkę o kolana starej Dinah i usnęła. Ognisko przygasło i wkrótce słychać było tylko chrzęst durry w zębach wielbłądów. Na niebo wytoczyły się małe obłoczki, które zakrywały chwilami księżyc, ale noc była widna. Za skałami odzywało się ciągłe żałosne skomlenie szakali.
Po dwóch godzinach Beduini wrócili z wielbłądami dźwigającymi napełnione wodą skórzane wory. Podsyciwszy ogień zasiedli na piasku i zabrali się do jedzenia. Przybycie ich zbudziło Stasia, który się poprzednio był zdrzemnął, oraz dwóch Sudańczyków i Chamisa, syna Chadigiego. Wtedy przy ognisku rozpoczęła się następująca rozmowa:
- Możemy jechać? - zapytał Idrys.
- Nie, albowiem musimy odpocząć - my i nasze wielbłądy.
- Czy nie widział was nikt?
- Nikt. Dotarliśmy do rzeki między dwiema wioskami. Z daleka tylko szczekały psy.
- Trzeba będzie zawsze jeździć po wodę o północy i czerpać ją w pustych miejscach. Byle minąć pierwszą challal (kataraktę), to dalej wsie już rzadsze i prorokowi przychylniejsze. Pościg pójdzie za nami z pewnością.
Na to Chamis przewrócił się plecami do góry i podparłszy dłońmi twarz, rzekł:
- Mehendysi będą naprzód czekali dzieci w El-Fachen przez całą noc i do następnego pociągu, potem pojadą do Fajum, a stamtąd do Gharak. Tam dopiero zrozumieją, co się stało, i wówczas muszą wrócić do Medinet, aby wysłać słowa lecące po miedzianym drucie do miast nad Nilem - i jeźdźców na wielbłądach, którzy będą nas ścigali. Wszystko to zabierze najmniej trzy dni. Przedtem nie potrzebujemy męczyć naszych wielbłądów i możemy spokojnie "pić dym" z cybuchów.
To rzekłszy, wydobył z ogniska płonący pręcik róży jerychońskiej i zapalił nim fajkę, a Idrys począł zwyczajem arabskim cmokać z zadowolenia.
- Dobrze to urządziłeś, synu Chadigiego - rzekł - ale nam trzeba korzystać z czasu i zajechać przez te trzy dni i noce najdalej na południe. Odetchnę spokojniej dopiero wówczas, gdy przejedziemy pustynię między Nilem a Kharge (wielka oaza na zachód od Nilu). Dałby Bóg, aby wielbłądy wytrzymały.
- Wytrzymają - ozwał się jeden z Beduinów.
- Ludzie mówią też - wtrącił Chamis - że wojska Mahdiego (niech Bóg przedłuży jego żywot) dochodzą już do Assuanu.
Tu Staś, który nie tracił ani słowa z tej rozmowy i zapamiętał również, co przedtem mówił Idrys do Gebhra, podniósł się i rzekł:
- Wojska Mahdiego są pod Chartumem. - La! La! (nie, nie) - zaprzeczył Chamis.
- Nie zważajcie na jego słowa - odpowiedział Staś - bo on ma nie tylko skórę, ale i mózg ciemny. Do Chartumu, choćbyście co trzy dni kupowali świeże wielbłądy i pędzili tak jak dziś, zajedziecie za miesiąc. A i tego może nie wiecie, że drogę przegrodzi wam armia, nie egipska, ale angielska...
Słowa te uczyniły pewne wrażenie, a Staś spostrzegłszy to mówił dalej:
- Zanim znajdziecie się między Nilem a wielką oazą, wszystkie drogi na pustyni będą już pilnowane przez szereg straży wojskowych. Ha! słowa po miedzianym drucie prędzej biegną od wielbłądów! Jakże zdołacie się przemknąć?
- Pustynia jest szeroka - odpowiedział jeden z Beduinów.
- Ale musicie trzymać się Nilu.
- Możemy się nawet przeprawić i gdy nas będą szukać z tej strony, my będziemy z tamtej.
- Słowa biegnące po miedzianym drucie dojdą do miast i wsi po obu brzegach rzeki.
- Mahdi ześle nam anioła, który położy palce na oczach Anglików i Turków (Egipcjan), a nas osłoni skrzydłami.
- Idrysie - rzekł Staś - nie zwracam się do Chamisa, którego głowa jest jak pusta tykwa, ani do Gebhra, który jest podłym szakalem, ale do ciebie. Wiem już, że chcecie nas zawieźć do Mahdiego i oddać w ręce Smaina. Lecz jeśli to czynicie dla pieniędzy, to wiedz, że ojciec tej małej bint (dziewczynki) jest bogatszy niż wszyscy Sudańczycy razem wzięci.
- I co z tego? - przerwał Idrys:
- Co z tego? Wróćcie dobrowolnie, a wielki mehendys nie pożałuje wam pieniędzy i mój ojciec także.
- Albo oddadzą nas rządowi, który każe nas powiesić.
- Nie, Idrysie. Będziecie wisieli niezawodnie, lecz tylko w takim razie, jeśli was złapią w ucieczce. A tak się stanie z pewnością. Ale jeśli sami wrócicie, żadna kara was nie spotka i prócz tego zostaniecie bogatymi ludźmi do końca życia. Ty wiesz, że biali z Europy dotrzymują zawsze słowa. Otóż daję wam słowo za obu mehendysów, że będzie tak, jak mówię.
I Staś pewien był istotnie, że ojciec jego i pan Rawlison będą stokroć woleli dotrzymać uczynionej przez niego obietnicy niż narażać ich oboje, a zwłaszcza Nel, na okropną podróż i jeszcze okropniejsze życie wśród dzikich i rozszalałych hord Mahdiego.
Toteż z bijącym sercem oczekiwał na odpowiedź Idrysa, który pogrążył się w milczeniu i dopiero po długiej chwili rzekł:
- Mówisz, że ojciec małej bint i twój dadzą nam dużo pieniędzy?
- Tak jest.
- A czy wszystkie ich pieniądze potrafią otworzyć nam drzwi do raju, które otworzy jedno błogosławieństwo Mahdiego?
- Bismillach! - krzyknęli na to obaj Beduini wraz z Chamisem i Gebhrem.
Staś stracił od razu wszelką nadzieję, wiedział bowiem, że jakkolwiek ludzie na Wschodzie chciwi są i przekupni, to jednak gdy prawdziwy mahometanin spojrzy na jakąś rzecz od strony wiary, wówczas nie ma już na świecie takich skarbów, którymi dałby się skusić.
Idrys zaś, zachęcony okrzykiem, mówił dalej i widocznie już nie dlatego, by odpowiedzieć Stasiowi, lecz w tej myśli, by zyskać tym większe uznanie i pochwały towarzyszów:
- My mamy szczęście należeć tylko do tego pokolenia, które wydało świętego proroka, ale szlachetna Fatma i jej dzieci są jego krewnymi - i wielki Mahdi je kocha. Gdy więc oddamy mu ciebie i małą bint, on zamieni was za Fatmę i jej synów, a nas pobłogosławi. Wiedz o tym, że nawet ta woda, w której on się co rano, wedle przepisów Koranu, obmywa, uzdrawia choroby i gładzi grzechy, a cóż dopiero jego błogosławieństwo!
- Bismillach! - powtórzyli Sudańczycy i Beduini. Lecz Staś chwytając się ostatniej deski ratunku rzekł:
- To zabierzcie mnie, a Beduini niech wrócą z małą bint. Za mnie wydadzą Fatmę i jej synów.
- Jeszcze pewniej wydadzą ją za was oboje.
Na to chłopak zwrócił się do Chamisa.
- Ojciec twój odpowie za twoje postępki.
- Mój ojciec jest już w pustyni, w drodze do proroka - odparł Chamis.
- Więc go złapią i powieszą.
Tu Idrys uznał jednak za stosowne dodać otuchy swym towarzyszom.
- Te sępy - rzekł - które objedzą ciało z naszych kości, może nie wylęgły się jeszcze. Wiemy, co nam grozi, aleśmy nie dzieci, i pustynię znamy od dawna. Ci ludzie (tu wskazał na Beduinów) byli wiele razy w Berberze i wiedzą o takich drogach, którymi biegają tylko gazele. Tam nikt nas nie znajdzie i nikt nie będzie ścigał. Musimy zaiste skręcać po wodę do Bahr-el-Jussef, a później do Nilu, ale będziemy to czynili w nocy. Czy myślicie przy tym, że nad rzeką nie ma ukrytych przyjaciół Mahdiego? A ja ci powiem, że im dalej na południe, tym ich więcej, że i całe pokolenia, i ich szeikowie czekają tylko pory sposobnej, by chwycić za miecze w obronie prawdziwej wiary. Ci sami dostarczą wody, jadła, wielbłądów - i zmylą pogoń. Zaprawdę wiemy, że do Mahdiego daleko, ale wiemy i to także, że każdy dzień przybliży nas do owczej skóry, na której święty prorok klęka do modlitw.
- Bismillach! - zakrzyknęli po raz trzeci towarzysze.
I widać było, że powaga Idrysa wzrosła pomiędzy nimi znacznie. Staś zrozumiał, że wszystko stracone, więc chcąc przynajmniej uchronić Nel od złości Sudańczyków rzekł:
- Po sześciu godzinach mała panienka dojechała ledwie żywa. Jakże możecie myśleć, że ona wytrzyma taką drogę? Jeśli zaś umrze, to i ja umrę, a wówczas z czym przyjedziecie do Mahdiego?
Teraz Idrys nie znalazł odpowiedzi, co widząc Staś tak mówił dalej:
- ...I jak was przyjmie Mahdi i Smain, gdy się dowiedzą, że za waszą głupotę Fatma i jej dzieci przypłacić muszą życiem?
Lecz Sudańczyk opamiętał się już i odpowiedział:
- Widziaiem, jak chwyciłeś za gardziel Gebhra. Na Allacha, tyś jest lwie szczenię i nie umrzesz, a ona...
Tu popatrzył na główkę śpiącej Nel, opartą na kolanach starej Dinah, i dokończył jakimś dziwnie łagodnym głosem:
- Jej uwijemy na garbie wielbłąda gniazdko jak ptaszkowi, aby wcale nie czuła zmęczenia i mogła spać w drodze równie spokojnie, jak śpi teraz.
To powiedziawszy podszedł ku wielbłądowi i wraz z Beduinami począł na grzbiecie najlepszego z dromaderów mościć siedzenie dla dziewczynki. Gadali przy tym dużo i sprzeczali się trochę, ale wreszcie za pomocą powrozów, koców oraz bambusowych drążków urządzili coś w rodzaju głębokiego, nieruchomego kosza, w którym Nel mogła siedzieć lub leżeć, lecz z którego nie mogła spaść. Nad tym siedzeniem, tak obszernym, że i Dinah mogła się w nim pomieścić, rozpięli płócienny daszek.
- Oto widzisz - rzeki Idrys do Stasia - jaja przepiórki nie potłukłyby się w tych wojłokach. Stara niewiasta pojedzie z panienką, aby jej służyć i we dnie, i w nocy... Ty siądziesz ze mną, ale możesz jechać przy niej i czuwać nad nią.
Staś był rad, że uzyskał choć tyle. Zastanowiwszy się nad położeniem, doszedł do przekonania, że najprawdopodobniej złapią ich, zanim dojadą do pierwszej katarakty, i ta myśl dodała mu otuchy. Tymczasem chciało mu się przede wszystkim spać, obiecywał więc sobie, że przywiąże się jakim powrozem do siodła i ponieważ nie będzie musiał podtrzymywać Nel, zaśnie na kilka godzin.
Noc czyniła się już bledsza i szakale przestały skomleć wśród wąwozów. Karawana miała zaraz wyruszyć, ale Sudańczycy spostrzegłszy brzask udali się za odległą o kilka kroków skałę i tam, zgodnie z przepisami Koranu, poczęli ranne obmywania, używając jednakże piasku zamiast wody, której pragnęli zaoszczędzić. Następnie zabrzmiały ich głosy odmawiające soubhg, czyli pierwszą poranną modlitwę. Wśród głębokiej ciszy słychać było wyraźnie ich słowa: "W imię litościwego i miłosiernego Boga. Chwała niech będzie Panu, władcy świata, litościwemu i miłosiernemu w dniu sądu. Ciebie wielbimy i wyznawamy, Ciebie błagamy o pomoc. Prowadź nas po drodze tych, którym nie szczędzisz dobrodziejstw i łaski, nie zaś po ścieżkach grzeszników, którzy ściągnęli na się gniew Twój i którzy błądzą. Amen".
A Staś słuchając tych głosów podniósł oczy w górę - i w tej dalekiej krainie, wśród płowych, głuchych piasków, począł mówić: "Pod Twoją obronę uciekamy się, święta Boża Rodzicielko..."
Rozdział 8
Noc bladła. Ludzie mieli już siadać na wielbłądy, gdy nagle spostrzegli pustynnego wilka, który wtuliwszy ogon pod siebie przebiegł wąwóz o sto kroków od karawany i wydostawszy się na przeciwległe płaskowzgórze biegł dalej z wszelkimi oznakami strachu, jakby uciekał przed jakimś nieprzyjacielem. W egipskich pustyniach nie masz takich dzikich zwierząt, przed którymi wilki czułyby trwogę, i dlatego widok ten zaniepokoił wielce sudańskich Arabów. Cóż by to być mogło? Czyżby nadchodziła już pogoń? Jeden z Beduinów wdrapał się szybko na skałę, ale zaledwie spojrzał, zsunął się z niej jeszcze prędzej.
- Na proroka! - zawołał zmieszany i przelękły - chyba lew bieży ku nam i jest już tuż!
A wtem spoza skał ozwało się basowe: "wow", po którym Staś i Nel zakrzyknęli razem:
- Saba! Saba!
Ponieważ po arabsku znaczy to: lew, więc Beduini przestraszyli się jeszcze bardziej, lecz Chamis roześmiał się i rzekł:
- Ja znam tego lwa.
To powiedziawszy, gwizdnął przeciągle - i w tejże chwili olbrzymi brytan wpadł między wielbłądy. Ujrzawszy dzieci skoczył ku nim, przewrócił z radości Nel, która wyciągnęła do niego ręce, wspiął się na Stasia, następnie skowycząc i poszczekując obiegł oboje kilkakrotnie, znów przewrócił Nel, znów wspiął się na Stasia i wreszcie, ległszy u ich nóg, począł ziać.
Boki miał zapadłe, z wywieszonego języka spadały mu płaty piany, machał jednak ogonem i podnosił oczy pełne miłości na Nel, jakby jej chciał powiedzieć: "Ojciec twój kazał mi cię pilnować, więc oto jestem!"
Dzieci siadły przy nim z jednej i drugiej strony i poczęły go pieścić. Dwaj Beduini, którzy nie widzieli nigdy podobnej istoty, spoglądali na niego ze zdumieniem, powtarzając: "Allach! o kelb kebir!" (Na Boga, to wielki pies!) - on zaś leżał przez jakiś czas spokojnie, następnie podniósł jednak łeb, wciągnął powietrze w swój czarny, podobny do ogromnej trufli nos, zawietrzył i skoczył ku wygasłemu ognisku, przy którym leżały resztki pożywienia.
W tej samej chwili kozie i baranie kości poczęły trzaskać i kruszyć się jak słomki w jego potężnych zębach. Po ośmiu ludziach, licząc ze starą Dinah i z Nel, było tego dosyć nawet dla takiego kelb kebir.
Lecz Sudańczycy zakłopotali się jego przybyciem i dwaj wielbłądnicy odwoławszy na bok Chamisa poczęli z nim rozmawiać z niepokojem, a nawet ze wzburzeniem.
- Iblis przyniósł tu tego psa! - zawołał Gebhr i jakim sposobem trafił tu za dziećmi, skoro do Gharak przyjechały koleją?
- Zapewne śladem wielbłądów - odpowiedział Chamis.
- Źle się stało. Każdy kto zobaczy go przy nas, zapamięta naszą karawanę i wskaże, którędy przechodziła. Trzeba się go pozbyć koniecznie.
- Ale jak? - spytał Chamis.
- Jest strzelba, weź ją i strzel mu w łeb.
- Jest strzelba, ale ja nie umiem z niej strzelać. Chyba że wy umiecie?...
Chamis od biedy byłby może potrafił, Staś bowiem kilkakrotnie otwierał przy nim swoją broń i zamykał, lecz żal mu było psa, którego był polubił opiekując się nim jeszcze przed przyjazdem dzieci do Medinet. Wiedział natomiast doskonale, że obaj Sudańczycy nie mają żadnego pojęcia, jak obchodzić się z bronią najnowszego systemu, i że nie dadzą sobie z nią rady.
- Jeśli wy nie umiecie - rzekł z chytrym uśmiechem - to psa mógłby zabić tylko ten mały nouzrani (chrześcijanin), ale ta strzelba może wystrzelić kilka razy z rzędu, więc nie radzę dawać mu jej do ręki.
- Niech Bóg broni - odpowiedział Idrys. - Powystrzelałby nas jak przepiórki.
- Mamy noże - zauważył Gebhr.
- Spróbuj, ale pamiętaj, że masz i gardło, które pies rozerwie, nim go zakłujesz.
- Co więc robić?
A Chamis ruszył ramionami.
- Dlaczego wy chcecie tego psa zabić? Choćbyście go potem przysypali piaskiem, hieny go wygrzebią, pogoń znajdzie jego kości i będzie wiedziała, że nie przeprawiliśmy się przez Nil, lecz uciekaliśmy z tej strony. Niech leci za nami. Ilekroć Beduini pojadą po wodę, a my się skryjemy w jakim wąwozie, możecie być pewni, że pies zostanie przy dzieciach. Allach! Lepiej, że teraz przyleciał, bo inaczej byłby prowadził pogoń naszym śladem aż do Berberu. Karmić go nie potrzebujecie, gdyż jeśli mu resztek po nas nie starczy, to o hienę albo szakala nie będzie mu trudno. Zostawcie go w spokoju, mówię wam i nie traćmy czasu na gadanie.
- Może masz duszność - rzekł Idrys.
- Jeśli mam słuszność, to mu dam i wody, aby sam nie latał do Nilu i nie pokazywał się w wioskach.
W ten sposób został rozstrzygnięty los Saby, który wypocząwszy nieco i pożywiwszy się należycie, wychłeptał w mgnieniu oka miskę wody i puścił się z nowymi siłami za karawaną.
Wjechali teraz na wysoką płaszczyznę, na której wiatr pomarszczył piasek i z której widać było na obie strony ogromną przestrzeń pustyni. Niebo przybrało barwę muszli perłowej. Lekkie chmurki, zgromadzone na wschodzie, mieniły się jak, opale, po czym nagle zabarwiły się złotem. Strzelił jeden promień, potem drugi - i słońce, jak zwykle w krajach południowych, w których nie ma prawie zmierzchu i świtu, nie wzeszło, ale wybuchnęło zza obłoków jak siup ognia i zalało jasnym światłem widnokrąg. Poweselało niebo, poweselała ziemia i niezmierne obszary piaszczyste odkryły się oczom ludzkim.
- Musimy pędzić - rzekł Idrys - bo stąd widać nas z daleka.
Jakoż wypoczęte i napojone wielbłądy pędziły z szybkością gazeli. Saba pozostał za nimi, ale nie było obawy, by się zabłąkał i nie zjawił na pierwszym popasie. Dromader, na którym jechał Idrys ze Stasiem, biegł tuż obok wierzchowca Nel, tak że dzieci mogły rozmawiać swobodnie. Siedzenie, które wymościli Sudańczycy, okazało się wyborne i dziewczynka wyglądała w nim rzeczywiście jak ptaszek w gniazdku. Nie mogła spaść, nawet śpiąc, i jazda męczyła ją daleko mniej niż w nocy. Jasne światło dzienne dodało obojgu dzieciom otuchy. W serce Stasia wstąpiła nadzieja, że skoro Saba ich doścignął, to i pogoń potrafi uczynić to samo. Tą nadzieją podzielił się natychmiast z Nel, która uśmiechnęła się do niego po raz pierwszy od chwili porwania.
- A kiedy nas dogonią? - spytała po francusku, by Idrys nie mógł ich zrozumieć.
- Nie wiem. Może dziś jeszcze, może jutro, może za dwa lub trzy dni.
- Ale nie będziemy jechali z powrotem na wielbłądach?
- Nie. Dojedziemy tylko do Nilu, a Nilem do El-Wrasta.
- To dobrze, oj, dobrze!
Biedna Nel, która tak lubiła poprzednio tę jazdę, miała jej teraz widocznie dosyć.
- Nilem... do El-Wrasta i do tatusia! - poczęła powtarzać sennym głosem.
I ponieważ na poprzednim postoju nie wyspała się należycie, więc usnęła znowu głębokim snem, takim, jakim po wielkim zmęczeniu śpi się nad ranem. Tymczasem Beduini pędzili wielbłądy bez wytchnienia i Staś zauważył, że kierują się w głąb pustyni.
Więc chcąc zachwiać w Idrysie pewność, że zdołają ujść przed pogonią, a zarazem pokazać mu, że sam liczy na nią niezawodnie, rzekł:
- Odjeżdżacie od Nilu i od Bahr-Jussef; ale nic wam to nie pomoże, bo przecie nie będą was szukali nad brzegiem, gdzie wsie leżą jedna przy drugiej, ale w głębi.
A Idrys zapytał:
- Skąd wiesz, że odjeżdżamy od Nilu, skoro brzegów nie możesz stąd dostrzec?
- Bo słońce, które jest po wschodniej stronie nieba, grzeje nas w plecy; to znaczy, że skręciliśmy na zachód.
- Mądry z ciebie chłopiec - rzekł z uznaniem Idrys.
Po chwili zaś dodał:
- Ale ani pogoń nas nie doścignie, ani ty nie uciekniesz.
- Nie - odrzekł - ja nie ucieknę... chyba z nią.
I ukazał na śpiącą Nel.
Do południa pędzili prawie bez wytchnienia, ale gdy słońce wzbiło się wysoko na niebo i poczęło przypiekać, wielbłądy, które z natury mało się pocą, oblały się jednak potem i bieg ich stał się znacznie wolniejszy. Karawanę otoczyły znowu skały i osypiska. Wąwozy, które w czasie deszczów zmieniają się w łożyska strumieni, czy tzw. khory, zdarzały się coraz częściej. Beduini zatrzymali się na koniec w jednym z nich, całkiem ukrytym wśród skał. Lecz zaledwie zsiedli z wielbłądów, podnieśli krzyk i rzucili się naprzód, schylając się co chwila i ciskając przed siebie kamieniami. Stasiowi, który jeszcze nie zsunął się z siodła, przedstawił się dziwny widok. Oto spośród suchych krzaków porastających dno khoru wysunął się duży wąż i wijąc się z szybkością błyskawicy między okruchami skał, umykał do jakiejś znanej sobie kryjówki. Beduini ścigali go zaciekle, a na pomoc im poskoczył Gebhr z nożem w ręku. Ale z powodu nierówności gruntu zarówno trudno trafić było w węża kamieniem, jak przygwoździć go nożem wkrótce też wrócili wszyscy trzej z widocznym w twarzach przestrachem.
I zabrzmiały zwykłe u Arabów okrzyki:
- Allach!
- Bismillach!
- Maszallach!
Następnie obaj Sudańczycy poczęli spoglądać jakimś dziwnym, zarazem badawczym i pytającym wzrokiem na Stasia, który nie rozumiał wcale, o co chodzi.
Tymczasem Nel zsiadła także z wielbłąda i jakkolwiek mniej była zmęczona niż w nocy, Staś rozciągnął dla niej wojłok w cieniu na równym miejscu i kazał się jej położyć, by mogła, jak mówił, rozprostować nóżki. Arabowie zabrali się do południowego posiłku, który jednak składał się tylko z sucharów i daktyli oraz z syku wody. Wielbłądów nie pojono, albowiem piły w nocy. Twarze Idrysa, Gebhra i Beduinów były wciąż frasobliwe i postój odbywał się w milczeniu. Na koniec Idrys odwołał Stasia na bok i począł wypytywać go z twarzą zarazem tajemniczą i niespokojną:
- Widziaieś węża?
- Widziałem.
- Nie tyś go zaklął, by się nam ukazał?
- Nie.
- Spotka nas jakieś nieszczęście, gdyż ci głupcy nie zdołali węża zabić!
- Spotka was szubienica.
- Milcz. Czy twój ojciec nie jest czarownikiem?
- Jest - odpowiedział bez wahania Staś zrozumiawszy w jednej chwili, że ci dzicy i przesądni ludzie uważają ukazanie się płaza za złą wróżbę i za zapowiedź, że ucieczka im się nie uda.
- To więc twój ojciec nam go zesłał - odpowiedział Idrys - ale powinien zrozumieć, że za jego czary możemy się pomścić na tobie.
- Nic mi nie zrobicie, gdyż przypłaciliby za moją krzywdę synowie Fatmy.
- I to już zrozumiałeś? Ale pamiętaj, że gdyby nie ja, byłbyś spłynął krwią pod korbaczem Gebhra - ty i mała bint także.
- Wstawię się też tylko za tobą, a Gebhr pójdzie na powróz.
Na to Idrys popatrzył na niego przez chwilę jakby ze zdziwieniem i rzeki:
- Życie nasze nie jest jeszcze w twoich rękach, a ty przemawiasz już do nas jak nasz pan...
Po chwili zaś dodał:
- Dziwny z ciebie uled (chłopiec) i takiego jeszcze nie widziałem. Byłem dotychczas dobry dla was, lecz ty się miarkuj i nie gróź.
- Bóg karze zdradę - odpowiedział Staś.
Było jednak rzeczą widoczną, że pewność, z jaką mówił chłopak, w połączeniu ze złą wróżbą pod postacią węża, który zdołał umknąć, zaniepokoiła w wysokim stopniu Idrysa. Siadłszy już na wielbłąda powtórzył kilkakrotnie: "Tak! ja byłem dla was dobry! ", jakby na wszelki wypadek chciał wrazić to Stasiowi w pamięć, a następnie zaczął przesuwać ziarnka różańca wyrobione ze skorupy orzecha dum i modlić się.
Koło godziny drugiej po południu upał, mimo iż pora była zimowa, uczynił się niezwykły. Na niebie nie było żadnej chmurki, ale krańce widnokręgu poszarzaly. Nad karawaną unosiło się kilka sępów, których rozpostarte szeroko skrzydła rzucały ruchome, czarne cienie na płowe piaski. W rozpalonym powietrzu czuć było jakby swąd. Wielbłądy nie przestając pędzić poczęły dziwnie chrząkać. Jeden z Beduinów zbliżył się do Idrysa.
- Zanosi się na coś niedobrego - rzekł.
- Co myślisz? - zapytał Sudańczyk.
- Złe duchy zbudziły wiatr śpiący na zachodzie pustyni, a ów wstał z piasków i bieży ku nam.
Idrys podniósł się nieco na siodle, popatrzył w dal i odpowiedział:
- Tak jest. Idzie z zachodu i południa, ale on nie bywa tak wściekły jak khmasin.4
- Trzy lata temu zasypał jednak koło Abu-Hamel całą karawanę, a odwiał ją dopiero zeszłej zimy. Ualla! Może mieć dosyć siły, by pozatykać nozdrza wielbłądów i wysuszyć wodę w workach.
- Trzeba pędzić, by zawadził nas jednym tylko skrzydłem.
- Lecimy mu w oczy i nie potrafimy go ominąć.
- Im prędzej przyjdzie, tym prędzej przewieje.
To rzekłszy Idrys uderzył wielbłąda korbaczem, a za jego przykładem poszli inni. Przez jakiś czas słychać było tylko tępe razy grubych batów, podobne do klaskania w dłonie, i okrzyki: "yalla!"... Na południowym zachodzie białawy przedtem widnokrąg pociemniał. Upał trwał ciągle i słońce paliło głowy jeźdźców. Sępy wzbiły się widocznie bardzo wysoko, albowiem cienie od ich skrzydeł malały coraz bardziej, a w końcu znikły zupełnie.
Uczyniło się duszno.
Arabowie krzyczeli na wielbłądy, póki nie wyschły im gardła, po czym umilkli i nastała cisza śmiertelna, przerywana stękaniem zwierząt. Małe dwa liski piaskowe5 o ogromnych uszach przemknęły się koło karawany, uciekając w stronę przeciwną.
Ten sam Beduin, który poprzednio rozmawiał z Idrysem, ozwał się znowu jakimś dziwnym, jakby nie swoim głosem:
- To nie będzie zwykły wiatr. Ściągają nas złe czary. Wszystkiemu winien wąż.
- Wiem - odpowiedział Idrys.
- Patrz, powietrze drży. Tego nie bywa w zimie. Jakoż rozpalone powietrze poczęło drgać, a wskutek złudzenia oczu jeźdźcom wydało się, że drgają i piaski. Beduin zdjął z głowy przepoconą myckę i rzekł:
- Serce pustyni bije trwogą.
A wtem drugi Beduin, jadący na czele jako przewodnik wielbłądów, odwrócił się i jął wołać:
- Idzie już! idzie!
I rzeczywiście wiatr nadchodził. W oddali pojawiła się jakby ciemna chmura, która czyniła się w oczach wyższą i zbliżała się do karawany. Poruszyły się też naokół najbliższe fale powietrza i nagle podmuchy poczęły skręcać piasek. Tu i ówdzie tworzyły się lejki, jakby ktoś wiercił kijem powierzchnię pustyni. Miejscami wstawały chybkie wiry, podobne do kolumienek cienkich u spodu, a rozwianych jak pióropusze w górze. Ale wszystko to trwało przez jedno mgnienie oka. Chmura, którą pierwszy ujrzał przewodnik wielbłądów, nadleciała z niepojętą szybkością. W ludzi i zwierzęta uderzyło jakby skrzydło olbrzymiego ptaka. W jednej chwili oczy i usta jeźdźców napełniły się kurzawą. Tumany pyłu zakryły niebo, zakryły słońce i na świecie uczynił się mrok. Ludzie poczęli tracić się z oczu, a najbliższe nawet wielbłądy majaczyły jak we mgle. Nie szum - bo na pustyni nie ma drzew - ale huk wichru głuszył nawoływania przewodnika i ryk zwierząt. W powietrzu czuć było taką woń, jaką wydaje czad węgli. Wielbłądy stanęły i odwróciwszy się od wiatru, powyciągały długie szyje w dół, tak że nozdrza ich dotykały prawie piasku.
Sudańczycy nie chcieli jednak pozwolić na postój, gdyż karawany, które się wstrzymują w czasie huraganu, bywają często zasypywane. Najlepiej wtedy jest pędzić razem z wichrem, ale Idrys i Gebhr nie mogli i tego uczynić, albowiem w ten sposób wracaliby do Fajumu, skąd spodziewali się pogoni. Więc gdy pierwsze uderzenie przeszło, pognali znów wielbłądy.
Nastała chwilowa cisza, lecz rudy mrok rozpraszał się bardzo powoli, albowiem słońce nie mogło przebić się przez tumany zawieszone w powietrzu. Grubsze i cięższe drobinki piasku poczęły jednak opadać. Napełniły one wszystkie szpary i załamania w siodłach i zatrzymywały się w fałdach odzieży. Ludzie i zwierzęta za każdym oddechem wciągali pył, który drażnił ich płuca i skrzypiał w zębach.
Przy tym wicher mógł się zerwać na nowo i przesłonić całkiem świat. Stasiowi przyszło na myśl, że gdyby w chwili takich ciemności znalazł się na jednym wielbłądzie z Nel, to mógłby go zawrócić i uciekać z wiatrem na północ. Kto wie, czyby dostrzeżono ich wśród mroku i zamętu żywiołów, a jeśliby zdołali dotrzeć do pierwszej lepszej wioski nad Bahr-Jussef przy Nilu, byliby ocaleni - Idrys i Gebhr nie ośmieliliby się nawet ich ścigać, albowiem wpadliby natychmiast w ręce miejscowych zabtiów.
Staś zważywszy to wszystko trącił w ramię Idrysa i rzekł:
- Daj mi gurdę z wodą.
Idrys nie odmówił, gdyż jakkolwiek rano skręcili znacznie w głąb pustyni i byli dość daleko od rzeki, mieli wody dość, a wielbłądy napiły się obficie w czasie nocnego postoju. Prócz tego, jako człowiek obeznany z pustynią, wiedział, że po huraganie przychodzi zwykle deszcz i wyschnięte khory zmienia chwilowo na strumienie.
Stasiowi chciało się rzeczywiście pić, więc pociągnął dobrze wody, po czym nie oddając gurdy trącił znowu w ramię Idrysa.
- Zatrzymaj karawanę.
- Dlaczego? - zapytał Sudańczyk.
- Dlatego, że chcę przesiąść się na wielbłąda małej bint i dać jej wody.
- Dinah ma większą gurdę od mojej.
- Ale jest łakoma i pewnie ją wypiła. Musiało się też nasypać dużo piasku do siodła, które uczyniliście podobnym do kosza. Dinah nie da sobie z tym rady.
- Wiatr zerwie się za chwilę i znów wszystko zasypie.
- Tym bardziej mała bint będzie potrzebowała pomocy.
Idrys uderzył batem wielbłąda - i przez chwilę jechali w milczeniu.
- Czemu nie odpowiadasz? - zapytał Staś.
- Bo się namyślam, czy lepiej przywiązać cię do siodła, czy związać ci ręce z tylu.
- Oszalałeś!
- Nie. Ale odgadłem, coś chciał uczynić.
- Pogoń i tak nas doścignie, więc nie potrzebuję tego czynić.
- Pustynia jest w ręku Boga.
Umilkli znowu. Grubszy piasek opadł zupełnie; pozostał w powietrzu tylko subtelny, czerwony pył, i coś w rodzaju śreżogi, przez którą słońce przeświecało jak miedziana blacha. Ale widać już było dalej. Przed karawaną ciągnęła się teraz płaska równina, na której krańcu bystre oczy Arabów dostrzegły znów chmurę. Była ona wyższa od poprzedniej, a prócz tego wystrzelały z niej jakby słupy, jakby olbrzymie rozszerzone u góry kominy. Na ten widok zadrżały serca Arabów i Beduinów, albowiem rozpoznali wielkie wiry piaszczyste. Idrys podniósł ręce i zbliżywszy dłonie do uszu począł bić pokłony nadlatującemu wichrowi. Jego wiara w jedynego Boga nie przeszkadzała mu widocznie czcić i bać się innych, albowiem Staś usłyszał wyraźnie, jak mówił:
- Panie! my dzieci twoje, a więc nie pożresz nas!
A "pan" właśnie nadleciał i targnął wielbłądami z siłą tak straszliwą, że omal nie poupadały na ziemię. Zwierzęta zbiły się teraz w ciasną gromadę, z głowami zwróconymi w środek ku sobie. Poruszyły się całe masy piasku. Karawanę ogarnął mrok głębszy niż poprzednio, a w tym mroku przelatywały obok jeźdźców jakieś jeszcze ciemniejsze, niewyraźne przedmioty, jakby olbrzymie ptaki lub rozpędzone wraz z huraganem wielbłądy. Lęk ogarnął Arabów, którym zdawało się, że to są duchy zaginionych pod piaskami zwierząt i ludzi. Wśród huku i wycia wichru słychać było dziwne glosy podobne do szlochania, to do śmiechu, to do wołania o pomoc. Lecz to były złudy. Karawanie groziło stokroć straszniejsze, rzeczywiste niebezpieczeństwo. Sudańczycy wiedzieli dobrze, że jeśli który z wielkich wirów tworzących się ustawicznie w łonie huraganu pochwyci ich w swe skręty, to postrąca jeźdźców i porozprasza wielbłądy, a jeśli załamie się i zwali na nich, wówczas w mgnieniu oka usypie nad nimi olbrzymią piaszczystą mogiłę, w której będą czekali, póki następny huragan nie odwieje ich kościotrupów.
Stasiowi kręciło się w głowie, tchu brakło w piersiach i oślepiał go piasek. Ale zdawało mu się chwilami, że słyszy płacz i wołanie Nel, więc myślał tylko o niej. Korzystając z tego, że wielbłądy stały w zbitej kupie i że Idrys nie może na niego uważać, postanowił przeleźć po cichu na wielbłąda dziewczynki, już nie dlatego, by uciekać, ale by jej dać pomoc i dodać odwagi. Zaledwie jednak wziął nogi pod siebie i wyciągnął ręce chcąc schwycić za krawędź Nelinego siodła, szarpnęła nim olbrzymia pięść Idrysa. Sudańczyk porwał go jak piórko, położył przed sobą i począł go krępować palmowym powrozem, a po związaniu mu rąk przewiesił go przez siodło. Staś ścisnął zęby i opierał się, jak mógł, ale na próżno. Mając wyschłe gardło i zasypane usta, nie mógł i nie chciał przekonywać Idrysa, że pragnął przyjść tylko z pomocą dziewczynce, nie zaś uciekać.
Po chwili jednak czując, że się dusi, począł wołać zdławionym głosem:
- Ratujcie małą bint!... ratujcie małą bint!
Lecz Arabowie woleli myśleć o własnym życiu. Wieja uczyniła się tak straszna, że ani nie mogli usiedzieć na wielbłądach, ani wielbłądy ustać na miejscu. Dwaj Beduini oraz Chamis i Gebhr zeskoczyli na ziemię, aby trzymać zwierzęta za postronki przywiązane do kantarów pod ich szczęką dolną. Idrys zepchnąwszy Stasia w tył siodła uczynił to samo. Zwierzęta rozstawiały jak najszerzej nogi, by oprzeć się wściekłej wichurze, ale brakło im sił i karawana, smagana żwirem, który zacinał jakby setkami biczów, i piaskiem; który kłuł jak szpilkami, poczęła to powolniej, to pośpieszniej kręcić się i cofać pod naporem. Chwilami wicher wyrywał doły pod jej nogami; to znów piasek i żwir, obijając się o boki wielbłądów, tworzyły w mgnieniu oka kopce sięgające do ich kolan i wyżej. W ten sposób płynęła godzina za godziną. Niebezpieczeństwo stawało się coraz straszliwsze. Idrys zrozumiał wreszcie, że jedynym zbawieniem będzie siąść na wielbłądy i lecieć z wichrem. Ale byłoby to wracać w stronę Fajumu, gdzie czekały na nich sądy egipskie i szubienica.
"Ha! trudno - pomyślał Idrys. - Huragan wstrzymał także i pogoń, a gdy ustanie, puścimy się znów na południe".
I począł krzyczeć, by siadano na wielbłądy.
A wtem zaszło coś, co zmieniło całkiem położenie.
Oto nagle mroczne, prawie czarne chmury piasku prześwieciły się sinawym światłem. Ciemność potem uczyniła się jeszcze głębsza, ale jednocześnie wstał śpiący na wysokościach i zbudzony przez wicher grzmot i począł przewalać się między Pustynią Arabską i Libijską - potężny, groźny, rzekłbyś: gniewny. Zdawało się, że z niebios staczają się góry i skały. Ogłuszający łoskot wzmagał się, rósł, wstrząsał światem, jął obiegać cały widnokrąg - miejscami wybuchał z siłą tak straszliwą, jakby spękane sklepienie niebieskie waliło się na ziemię; potem znów toczył się z głuchym, ciągłym turkotem; znów wybuchał, znów łamał się, oślepiał błyskawicą, raził gromami, zniżał się, podwyższał, huczał i trwał.6
Wiatr ucichł jakby przerażony, a gdy po długim czasie - gdzieś w niezmiernej oddali wrzeciądze niebios zatrzasnęły się za grzmotem, nastała martwa cisza.
Lecz po chwili w tej ciszy rozległ się głos przewodnika:
- Bóg jest nad wichrem i burzą! Jesteśmy ocaleni!
Ruszyli. Ale otaczała ich noc tak nieprzebita, że choć wielbłądy biegły blisko, ludzie nie mogli się widzieć - i musieli co chwila odzywać się głośno, by się wzajemnie nie pogubić. Od czasu do czasu jaskrawe błyskawice, sine lub czerwone, rozświecały piaszczystą przestrzeń, lecz po nich zapadała ciemność tak gęsta, że prawie namacalna. Mimo otuchy, którą wlał w serca Sudańczyków głos przewodnika, niepokój nie opuścił ich jeszcze właśnie dlatego, że posuwali się na oślep, nie wiedząc naprawdę, w którą stronę dążą - czy nie kręcą się w kółko lub nie wracają na północ. Zwierzęta potykały się co chwila i nie mogły biec prędko, a przy tym dyszały jakoś dziwnie i tak rozgłośnie, że jeźdźcom wydawało się, iż to cała pustynia dyszy z trwogi. Spadły na koniec pierwsze wielkie krople dżdżu, który prawie zawsze następuje po huraganie, a jednocześnie głos przewodnika ozwał się wśród ciemności:
- Khor!...
Byli nad wąwozem. Wielbłądy zatrzymały się na brzegu, po czym zaczęły ostrożnie zstępować ku dołowi.
Rozdział 9
Khor był szeroki, zasypany na dole kamieniami, między którymi rosły karłowate cierniste krzaki. Południową jego ścianę stanowiły wysokie skały, pełne załamań i rozpadlin. Arabowie rozeznali to wszystko przy świetle cichych, ale coraz częstszych błyskawic. Wkrótce też odkryli w skalistej ścianie rodzaj płytkiej jaskini, a raczej obszerny wnęk, w którym ludzie łatwo mogli się pomieścić i w razie wielkiej ulewy znaleźć przed nią schronienie. Wielbłądy pomieściły się też wygodnie na lekkim wzniesieniu, tuż przed wnękiem. Beduini i dwaj Sudańczycy pozdejmowali z nich ciężary i siodła, by mogły dobrze wypocząć, a Chamis, syn Chadigiego, zajął się tymczasem ścinaniem krzaków cierniowych na ognisko. Duże, pojedyncze krople deszczu spadały ciągle, ale ulewa rozpoczęła się dopiero wówczas, gdy już ludzie rozłożyli się na nocleg. Z początku były to jakby sznurki wody, potem powrozy, a w końcu zdawało się, że całe rzeki zlatują z niewidzialnych chmur na ziemię. Takie to właśnie dżdże, które zdarzają się raz na kilka lat, wzdymają nawet w zimie wodę w kanałach i w Nilu, a w Adenie napełniają olbrzymie cysterny, bez których miasto nie mogłoby wcale istnieć. Staś nigdy w życiu nie widział nic podobnego. Na dnie khoru począł szumieć potok, wnijście do wnęku zasłaniały jakby firanki wody, naokół słychać było tylko plusk i bełkotanie. Wielbłądy stały na wzniesieniu i ulewa mogła co najwyżej sprawić im kąpiel, jednakże Arabowie wyglądali co chwila, czy nie grozi zwierzętom niebezpieczeństwo. Ludziom natomiast miło było siedzieć w zabezpieczonej od deszczu jaskini, przy jasnym ogniu z chrustu, który nie zdążył zamoknąć. Na twarzach malowała się radość. Idrys, który zaraz po przybyciu rozwiązał Stasiowi ręce, aby mógł jeść, zwrócił się teraz do niego i rzekł uśmiechając się wzgardliwie:
- Mahdi większy jest od wszystkich białych czarowników. On to potłumił huragan i zesłał deszcz. Staś nie odpowiedział nic; albowiem zajął się Nel, która ledwie żyła. Naprzód powytrząsał piasek z jej włosów, następnie, poleciwszy starej Dinah rozpakować rzeczy, które w przekonaniu, że dzieci jadą do ojców, zabrała z Fajumu, wziął ręcznik, namoczył go w wodzie, przetarł nim oczy i twarz dziewczynki. Dinah nie mogła tego czynić, gdyż widząc, i to źle, na jedno tylko oko, zaniewidziała prawie zupełnie podczas huraganu i przemywanie rozpalonych powiek nie przyniosło jej na razie ulgi. Nel poddawała się biernie wszelkim zabiegom Stasia, patrzyła tylko na niego tak jak zmęczony ptaszek - i dopiero gdy zdjął jej trzewiczki, by powysypywać z nich piasek, a następnie usłał jej wojłok, zarzuciła mu rączki na szyję.
A w jego sercu wezbrała wielka litość. Uczuł się opiekunem, starszym bratem i jedynym w tej chwili obrońcą Nel i poczuł zarazem, że tę małą siostrzyczkę kocha ogromnie, daleko więcej niż kiedykolwiek przedtem. Kochał ją przecie i w Port-Saidzie, ale uważał za "berbecia" - więc na przykład nie przychodziło mu nawet do głowy, by na dobranoc całować ją w rękę. Gdyby mu ktoś poddał taką myśl, uważałby, że kawaler, który skończył lat trzynaście, nie może bez ujmy dla swej godności i wieku czegoś podobnego uczynić. Ale obecnie wspólna niedola wzbudziła w nim uśpioną tkliwość, więc ucałował nie jedną, ale obie rączki dziewczynki.
Położywszy się myślał o niej w dalszym ciągu i postanowił dokonać dla wyrwania jej z niewoli jakiegoś nadzwyczajnego czynu. Gotów był na wszystko, nawet na rany i śmierć, tylko z tym utajonym w duszy małym zastrzeżeniem, żeby rany nie bolały zanadto, a śmierć żeby już tam nie była koniecznie i naprawdę śmiercią, gdyż w takim razie nie mógłby widzieć szczęścia oswobodzonej Nel. Następnie jął zastanawiać się nad najbardziej bohaterskimi sposobami ratunku, ale myśli poczęły mu się mącić. Przez chwilę wydało mu się, że zasypują je całe chmury piasku, potem, że wszystkie wielbłądy pakują mu się do głowy - i usnął.
Arabowie po obrządzeniu wielbłądów, zmordowani walką z huraganem, posnęli też kamiennym snem. Ogniska przygasły: we wnęku zapanował mrok. Wkrótce rozległo się chrapanie ludzi, a z zewnątrz dochodził plusk ulewy i szum wody rozbijającej się o kamienie na dnie khoru. W ten sposób upływała noc.
Lecz przed świtem zbudziło Stasia z twardego snu uczucie zimna. Pokazało się, że woda zebrana w załamach na wierzchu skały, przedostając się z wolna i kropla po kropli przez jakąś szparę w sklepieniu jaskini, zaczęła wreszcie sączyć mu się na głowę. Chłopak siadł na wojłoku i przez jakiś czas zmagał się ze snem nie mogąc zmiarkować, gdzie jest i co się z nim dzieje.
Po chwili jednak wróciła mu przytomność.
"Aha! - pomyślał. - Wczoraj był huragan, a my jesteśmy porwani i to jest jaskinia, do której schroniliśmy się przed deszczem".
I jął rozglądać się dokoła. Naprzód spostrzegł ze zdziwieniem, że deszcz przeszedł - i że w jaskini nie jest wcale ciemno, gdyż rozświeca ją księżyc bliski już zachodu, więc tkwiący nisko na nieboskłonie. Przy bladych jego promieniach widać było całe wnętrze szerokiego, lecz płytkiego wnęku. Staś ujrzał wyraźnie leżących obok siebie Arabów, a pod drugą ścianą jaskini białą sukienkę Nel śpiącej przy Dinah.
I znów wielka tkliwość opanowała mu serce.
"Śpi Nel... śpi - mówił sobie - a ja nie śpię... i muszę ją ratować".
Po czym spojrzawszy na Arabów dodał w duszy:
"Ach, chciałbym tych wszystkich łotrów..."
Nagle drgnął.
Oto wzrok jego padł na skórzane pudło, w którym był sztucer ofiarowany mu na gwiazdkę - i na puszkę z ładunkami leżącą między nim a Chamisem tak blisko, że dość było wyciągnąć rękę.
Serce poczęło mu bić jak młotem. Gdyby mógł dorwać się do strzelby i ładunków, stałby się po prostu panem położenia. Dość było w takim razie wysunąć się cicho z wnęku, ukryć się o jakie kilkadziesiąt kroków między złamami kamieni i stamtąd pilnować wyjścia.
"Sudańczycy i Beduini - myślał - gdy zbudzą się i spostrzegą, że mnie nie ma, wypadną razem z jaskini, ale wówczas dwoma strzałami powalę dwóch pierwszych, a zanim drudzy nadbiegną, strzelba znów będzie nabita. Zostanie Chamis, ale z tym łatwo dam sobie rady".
Tu wyobraził sobie cztery trupy leżące we krwi i jednakże strach i zgroza chwyciły go za pierś. Zamordować czterech ludzi! Wprawdzie są to łotry, ale w każdym razie to rzecz przerażająca. Przypomniał sobie, jak raz w Port-Saidzie zobaczył robotnika fellacha zabitego przez korbę parowej pogłębiarki i jakie straszne wrażenie zrobił na nim ten drgający w czerwonej kałuży szczątek ludzki. I wzdrygnął się na samo wspomnienie. A teraz trzeba by czterech!... I grzech, i okropność!... Nie, nie! tego nigdy nie potrafi uczynić.
Począł się bić z myślami. Dla siebie by tego nie zrobił - tak! Ale tu chodzi o Nel, chodzi o jej obronę, o ocalenie i o jej życie, bo przecież ona tego wszystkiego nie wytrzyma i umrze z pewnością albo w drodze, albo wśród dzikich i rozbestwionych lord derwiszów. Co znaczy krew takich nędzników wobec życia Nel i czy w podobnym położeniu wolno się wahać?
- Dla Nel! Dla Nel!
Lecz nagle przez głowę Stasia przeleciała jak wicher myśl, od której włosy zjeżyły mu się na giowie. Co będzie, jeśli który z tych zbójów przyłoży Nel nóż do piersi i zapowie, że ją zamorduje, jeśli on - Staś nie podda się i nie zwróci im strzelby. Wówczas co?
- Wówczas - odpowiedział sobie chłopak - poddam się natychmiast.
I w poczuciu swej niemocy rzucił się znów bezwładnie na wojłok.
Księżyc zaglądał już tylko z ukosa przez otwór jaskini i zrobiło się w niej ciemniej. Arabowie chrapali ciągle. Staś przeleżał czas jakiś, po czym nowa myśl poczęła mu świtać w głowie.
A gdyby, wysunąwszy się z bronią i ukrywszy wśród skal, nie zabijał ludzi, ale powystrzelał wielbłądy? Szkoda i żal niewinnych zwierząt - to prawda, cóż jednak robić! Ludzie zabijają przecie zwierzęta nie tylko dla ocalenia życia, lecz na rosół i pieczeń. Otóż pewną jest rzeczą, że gdyby zdołał zabić cztery, a tym bardziej pięć wielbłądów, to dalsza podróż byłaby niemożliwa. Nikt z karawany nie śmiałby się udać do nadbrzeżnych wiosek dla zakupna nowych wielbłądów. A w takim razie Staś obiecałby w imieniu ojców ludziom bezkarność, a nawet nagrody pieniężne - i... nie pozostałoby im nic innego, jak wracać.
Tak. Jeśli jednak nie dadzą mu czasu do zrobienia tych obietnic i zabiją go w pierwszej chwili złości? Dać czas i wysłuchać go muszą, albowiem mając w ręku strzelbę potrafi utrzymać ich w przyzwoitej odległości, póki wszystkiego nie wypowie. Gdy to uczyni, zrozumieją, że jedynym dla nich ratunkiem jest poddać się. Wówczas stanie na czele karawany i poprowadzi ją wprost do Bahr-Jussef i do Nilu. Wprawdzie są obecnie od nich dość daleko, może o dzień lub dwa drogi, gdyż Arabowie skręcili przez ostrożność znacznie w głąb pustyni. Ale to nic nie szkodzi; zostanie przecie kilka wielbłądów, a na jednym z nich pojedzie Nel. Staś począł się przypatrywać uważnie Arabom. Spali wszyscy mocno, jak śpią ludzie niezmiernie strudzeni, ale ponieważ noc miała się ku końcowi, mogli się wkrótce przebudzić. Trzeba było działać zaraz. Zabranie puszki z ładunkarni nie przedstawiało trudności, gdyż leżała tuż obok. Trudniejsza była sprawa ze strzelbą, którą Chamis położył przy drugim swym boku. Staś miał nadzieję, że mu się uda ją wykraść, ale postanowił wydobyć ją z pudełka i włożyć osadę z lufami dopiero, gdy będzie o kilkadziesiąt kroków od jaskini, gdyż obawiał się, by szczęk żelaza o żelazo nie pobudził śpiących.
Chwila nadeszła. Chłopak wygiął się jak pałąk nad Chamisem i chwyciwszy za ucho pudła podniósł je i począł przenosić na swoją stronę. Serce i tętna biły mu ciężko, w oczach ciemniało, oddech stał się szybki, ale on ścisnął zęby i starał się opanować wzruszenie. Jednakże gdy rzemyki opasujące pudło zaskrzypiały z lekka, krople zimnego potu wystąpiły mu na czoło. Ta sekunda wydała mu się wiekiem. Lecz Chamis ani drgnął. Pudło opisało nad nim łuk i stanęło cicho obok puszki z nabojami.
Staś odetchnął. Połowa roboty była wykonana. Teraz należało wysunąć się bez szelestu z jaskini, ubiec kilkadziesiąt kroków, następnie schować się w załamach, otworzyć pudło, złożyć strzelbę, nabić ją i wsypać sobie kilkanaście ładunków do kieszeni. Karawana byłaby wówczas istotnie na jego łasce.
Czarna sylwetka Stasia zarysowała się na jaśniejszym tle otworu jaskini. Jeszcze sekunda, a będzie już na zewnątrz. Jeszcze minuta, a ukryje się w załamach skalnych. A wtedy, choćby który ze zbójów się zbudził, nim pomiarkuje, co się stało, nim rozbudzi innych - będzie za późno. Chłopak z obawy, by nie zrzucić jakiego kamienia, których dużo leżało na progu wnęki, wysunął jedną nogę i począł szukać stopą pewnego gruntu.
I już wychylił z otworu głowę, już miał wysunąć się cały, gdy nagle stało się coś takiego, od czego krew ścięła mu się lodem w żyłach.
Oto wśród głębokiej ciszy rozgrzmiało jak grom radosne szczekanie Saby, napełniło cały wąwóz i zbudziło śpiące w nim echa. Arabowie porwali się ze snu jak jeden człowiek i pierwszym przedmiotem, który uderzył ich oczy, był widok Stasia z pudłem w jednej i puszką z nabojami w drugiej ręce.
......................................................................................................................................................
Ach, Sabo, coś ty uczynił!... napisałam sie daj naj