Dlaczego książka Harry Potter i Kamień Filozoficzny jest taka znana ? Na stronę !!!! PIlneeeeeeeeeee, dajee najjjjjjjjjjjjjjjjjj!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!11
" Life is not a problem to be solved but a reality to be experienced! "
© Copyright 2013 - 2024 KUDO.TIPS - All rights reserved.
pularność cyklu książek o Harrym Potterze budzi niekiedy – oprócz podkreślanego z naciskiem zadowolenia, że przesiadujące dotąd przed ekranami telewizyjnymi lub komputerowymi dzieci zaczęły czytać – zdumienie. Ewa Wieczorek w „Wysokich Obcasach” (nr 5/97), dodatku „Gazety Wyborczej” zastanawia się „co też w tej książce jest tak nadzwyczajnego (…) nie wiem. Przecież nie jest fajniejsza od „Alicji w Krainie Czarów” (mój syn ziewa) czy książek Tolkiena”. Niedawno Dorota Terakowska w „Dekadzie Literackiej”, w tekście pod tytułem „Harry Potter: pierze lepiej” próbowała rozwikłać zagadkę. Zarówno proponowane rozwiązanie – czy raczej: wyjaśnienie – jak i uwagi dotyczące „Harry’ego Pottera” mnie osobiście zaskoczyły. Stwierdzenie, że „największą siłą przygód HP jest sposób ich wypromowania. (…) HP był promowany jak towar, jak proszek” jest co najmniej dyskusyjne. Intensywna reklama – wykorzystująca, co podkreśla pani Terakowska, osobę autorki i jej perypetie z pisaniem (mniejsza już o źródła informacji) oraz wydaniem pierwszej książki z cyklu – mogła przemówić do rodziców i skłonić ich do kupienia książki, ale nie mogła sprawić, aby dzieci reklamowany tekst przeczytały.
Rzecz jasna, dzieci nie są całkowicie odporne na reklamę, ale ulegają jej raczej w wypadku lalek Barbie czy – mówiąc wprost – przedmiotów nie wymagających od nich żadnego wysiłku. Skala fenomenu czytelniczego wśród ośmiolatków – i nie tylko – upoważnia do przyjęcia założenia, że dzieci pośród proponowanych im lektur dostrzegły w owych książkach coś nowego i odkrywczego. Można – jak zdaje się sądzić Dorota Terakowska – uznać, że wynika to jedynie z dziecięcego nieoczytania, wstydliwych luk w lekturach. „Pełnym zapożyczeń” książkom Rowling przeciwstawia „perfekcyjnie artystyczne, odkrywcze i naprawdę niepowtarzalne „Opowieści z Narni” C.S. Lewisa” (swoją drogą warto zauważyć, że i „Narnię” i „Pottera” przełożył – i to znakomicie – ten sam tłumacz: Andrzej Polkowski). Siła przeciwstawienia blednie zdecydowanie, gdy uświadomić sobie, że książki Lewisa też pełne są tego, co śmiało można nazwać zapożyczeniami. Aby nie być gołosłowną, proszę bardzo, podaję przykład. W „Siostrzeńcu czarodzieja”, określając czas akcji, Lewis pisze między innymi „W owym czasie (…) Bastable’owie poszukiwali skarbu”, co odsyła czytelnika do jednej z książek Edith Nesbit – „Poszukiwacze skarbu”; we wspomnianej książce Lewisa (cykl opowieści o Narnii) mamy do czynienia co najmniej z dwoma pomysłami, które autor „pożyczył sobie” z innych książek Nesbit. Pojawienie się Królowej Jadis w Londynie przypomina wizytę Królowej Babilonu w tejże samej metropolii („Historia amuletu”), a królewska para Narni – londyński dorożkarz wraz z żoną – odpowiadają kucharce i ex-włamywaczowi, królującym na słonecznym wybrzeżu („Feniks i dywan”).
Podkreślam, że z owych zapożyczeń nie czynię Lewisowi zarzutu; na to, aby przyznać, iż książki toczą z sobą dialog, nie trzeba być Umbertem Eco (a w wypadku anglojęzycznej literatury dla dzieci uczestników dialogu jest wielu). Gdyby zaś potraktować poważnie stwierdzenie Terakowskiej, że „zapożyczenia (…) kompromitują autorów (…) jedynie w oczach profesjonalnych krytyków”, trzeba by uznać, że historia literatury jest w istocie historią kompromitacji, a wśród doszczętnie skompromitowanych znajduje się niejaki Szekspir – dla przykładu. Skłonna byłabym uznać, że nie fakt „pożyczania” kompromituje autora, a nieudolne korzystanie z pożyczki czy – mówiąc inaczej – nieumiejętne wykorzystanie czerpanego z różnorodnych źródeł materiału.
Książki Lewisa są może i „perfekcyjnie artystyczne”, ale dla mnie osobiście niewielką pociechą jest to, iż są „naprawdę niepowtarzalne”; coś tak natrętnie moralizatorskiego trudno przełknąć. Z tomu na tom oddalają się od opowieści, a zbliżają do pouczającej przypowiastki. Lew Aslan, syn Władcy-zza- Morza jest narnijskim odpowiednikiem Chrystusa czy raczej postacią, którą w owym baśniowym świecie wchodzi w rolę Chrystus, co nie zostaje powiedziane bezpośrednio, ale bardzo jasno dane do zrozumienia – poczynając od dobrowolnej śmierci męczeńskiej, zmartwychwstania, pojawiania się w postaci Jagnięcia, swoistego sądu ostatecznego – podział stworzeń na te po prawicy i lewicy, itp., itd. Odnoszę wrażenie, że C.S. Lewis usiłował stworzyć coś w rodzaju XX-wiecznego odpowiednika „Pilgrim’s Progress” Johna Bunyana. Tekst Bunyana pochodzi z wieku XVII. Osobiście go wolę.
Lewis naprawdę zadowolony jest dopiero wtedy, gdy pozabijał swoich bohaterów, dzięki czemu „odtąd już zawsze wszyscy żyli szczęśliwie”, znalazłszy się w prawdziwym świecie, a nie ziemskiej rzeczywistości, będącej jedynie odbiciem – i tak dalej, patrz Platon. Clive Staples Lewis nie pozostawiał dziecięcym czytelnikom miejsca na formułowanie własnych wniosków, na wszelki wypadek stawiając już nie kropkę, ale kropę nad „i”. Nie twierdzę, że cykl książek o Narni pozbawiony jest zalet, nie dziwi mnie jednak brak poczytności, którego nie wiązałabym z brakiem właściwej reklamy. Przy okazji, mnie osobiście dość odstręczające wydaje się wykorzystywanie brutalnej siły jako środka perswazji, w czym lubuje się Lewis. Przykład: „Korin (…) walczył z nim na pięści przez trzydzieści trzy rundy bez gongu i mierzenia czasu. W końcu Niedźwiedź poddał się, bo przestał już cokolwiek widzieć, i zgodził się naprawić swój spaczony charakter”. Dziękuję bardzo, wolę „Harry’ego Pottera”, gdzie woźny Argus Filch jedynie marzy o torturowaniu niesfornych uczniów.
W ten sposób udało mi się wreszcie odczepić od Lewisa i wrócić do książek Rowling. Książek, których niewątpliwym atutem jest humor. Przyznaje to nawet Terakowska, ale w sposób dość przewrotny: „poczucie humoru autorki jest bliskie dziecięcego. Jest tu fasolka o smaku… glutów z nosa lub woszczyny z ucha”. Chodzi o „fasolki wszystkich smaków Bertiego Botta” – „Musisz uważać – ostrzegł go Ron. – Jak piszą „wszystkich smaków”, to naprawdę mają to na myśli…”. Jak widać, w to, co napisane na opakowaniu można wierzyć, przynajmniej w świecie czarodziejów. Powracając jednak do wypowiedzi Terakowskiej, po pierwsze, dziecięce poczucie humoru zostaje tu dość jednostronnie przedstawione. Po drugie, wyłowienie akurat tego przykładu jako charakterystycznego dla poczucia humoru Rowling, dla tekstów Rowling jest dosyć zaskakujące. Znacznie bardziej typowe byłyby choćby perypetie egzaminacyjne, wiążące się z tym, iż „Profesor McGonagall kazała im zamieniać mysz w tabakierkę, punkty dostawało się za ładny kształt i ozdoby, a traciło, kiedy tabakierka miała wąsy”. Oczywiście ktoś może nie widzieć w przytoczonym zdaniu nic śmiesznego, a ponieważ wśród zajęć jałowych i głęboko ponurych przoduje tłumaczenie dowcipu, więc zrezygnuję z wyjaśnień. Przysięgam, że jest to dowcip i śmieszy nie tylko mnie, ale i znajomą dziewięciolatkę. Naprawdę śmieszy, podobnie jak potworny trójgłowy pies, strzegący sekretnego przejścia, czule ochrzczony Puszkiem, usypiający pod wpływem muzyki, a kupiony przez Hagrida „od jednego Greka… w pubie”. Oczywiście komizm powyższego w pełni doceni jedynie dziecko, które ma choćby blade pojęcie o istnieniu Cerbera.
Równie wątpliwa jak ocena dziecięcego poczucia humoru przez Terakowską jest, moim zdaniem, jej opinia, że dzieci nie lubią „nadmiaru opisów w książkach”. Kiepskich opisów z pewnością ani nie lubią, ani nie strawią, natomiast nie widziałam jeszcze dziecka, które czytając Curwooda opuszczałoby opisy przyrody. Zgadzam się, że w książkach Rowling nie ma ich wiele. Terakowska pisze: „A co jest? Akcja. Jak w komiksie, jak w kinie, jak w grze komputerowej” – i przeciwko temu ostatniemu zdaniu protestuję bardzo gwałtownie, porównanie jest całkowicie chybione. Młody Tytus Hołdys (w rozmowie zamieszczonej we wspomnianym już numerze „Wysokich Obcasów”) mówił: „Co w Harrym jest najlepszego? Trzeba sobie wyobrażać wszystko, co się dzieje, nie ma tam zbyt wielu opisów” . Czyli chodzi o coś wprost przeciwnego niż w komiksie, a już zwłaszcza w kinie czy grze komputerowej, gdzie na wyobraźnię raczej trudno znaleźć miejsce. I jest to także powód, dla którego przeciwstawiam się także opinii o „konsumowaniu kolejnych przygód HP”; jeżeli czytelnik zmuszony jest uruchomić wyobraźnię, nie ma mowy o konsumpcji, o bierności – i tu jest pogrzebany bardzo ładny pies. Przypuszczam, że tu między innymi należy szukać przyczyn popularności Harry’ego. Całkiem prawdopodobne, że dzieci zaczynają po pewnym czasie mieć dosyć podsuwania im na tacy nie tylko historii, w których wszystko jest z góry określone przez kogoś innego czy inaczej mówiąc: narzucone. Nie chodzi mi, rzecz jasna, o to, że ciskają ze wstrętem kasety video i gry komputerowe, po prosto przestają im one wystarczać. To wyjaśnienie nie zbliża jednak do odpowiedzi na pytanie, dlaczego akurat te, a nie inne książki.
W tym, co napisałam powyżej, dotknęłam, jak sądzę, dwóch spośród przyczyn. Po pierwsze, humoru. Po drugie, unikania moralizatorstwa. Znaczenie wydarzeń jest jedynie sugerowane (przede wszystkim w rozmowach Harry’ego z dyrektorem szkoły, Albusem Dumbledore’em), nie jest w najmniejszej mierze narzucane. To czytelnik osądza wypadki i postacie, rozpoznaje łączące je relacje i ocenia sposób postępowania.
Warto też zauważyć, że Harry Potter – nim dowiaduje się o swojej przynależności do czarodziejskiego świata – jest chłopcem nie akceptowanym przez rodzinę, z którą wypadło mu żyć. Tymczasem w czarodziejskim świecie praktycznie nie ma odrzucenia, a w każdym razie odrzucenia bez wyraźnego powodu i to będącego skutkiem decyzji podjętej przez jednostkę. Cztery domy Hogwartu, Szkoły Magii i Czarodziejstwa, różnią się między sobą i choć ze Slytherinu (jeden z domów) wyszło najwięcej czarnoksiężników i osób cieszących się nienajlepszą sławą, nikomu jakoś nie przychodzi do głowy pomysł zlikwidowania owego domu. Kim będą jego absolwenci, jaki użytek zrobią z uzyskanej wiedzy, zależy od nich. To kwestia ich wyboru. Również stosunek do mugoli (pozamagicznych obywateli) nie jest wcale taki jednoznaczny. Ojciec Rona na przykład jest nimi wprost zafascynowany, a sam Ron czytuje komiksy z serii „Przygody Martina Miggsa, szalonego Mugola” – i czytelnik „Harry’ego Pottera” może sobie z tego wyciągać, jakie chce wnioski. Podobnie jak z tego, że o ile Harry’ego zdumiewa ruchliwość osób umieszczonych na fotografiach, o tyle Ron jest równie zaskoczony informacją, że w świecie Mugoli jest inaczej i uznaje to za niesamowite. Do wyciągania samodzielnych wniosków istnieje zresztą bardzo szerokie pole.
Świat książek Rowling nie jest stereotypowy ani czarno-biały. Nie wszystkie dzieci są „bardzo mądre”, są bardzo różne. Nie wszyscy dorośli są głupi. Też są rozmaici. Cechą szczególną tych tekstów jest też połączenie niezwykłości wydarzeń z rzeczowością opisu, z codziennością. Rzeczywistość, którą Harry – a wraz z nim czytelnik – coraz lepiej poznaje, staje się bliska poprzez swoją zwyczajność i zarazem urzeka odmiennością.