Dlaczego I wojnę światową od dziś inaczej ocenia się na Zachodzie, a inaczej w Europie Środkowo-Wschodniej ?
kinga09972
Europa różnych pamięci Berlin, otwarcie wystawy "Pokojowa rewolucja" /fot. Piotr Ogórek / Onet.pl Prof. Manfred Wilke, historyk: Opór przed rozliczeniem z przeszłością to zjawisko typowe dla całej Europy Środkowej. Do politycznych konfliktów i zamiatania pod dywan niewygodnych prawd dochodzi zawsze wtedy, gdy naruszane są, np. przez otwarcie archiwów, materialne interesy lub społeczna pozycja przedstawicieli elit. Rozmawiali Joachim Trenkner i Wojciech Pięciak Zobacz także:4 czerwca: zaczęło się w PolsceNr 23 (3126), 7 czerwca 2009WWWyłącznie JOACHIM TRENKNER, WOJCIECH PIĘCIAK: Rok 2009 jest dla Europejczyków pełen odniesień historycznych. Annus horribilis, gdyby wspominać początek wojny 70 lat temu, i zarazem annus mirabilis, gdy myśli się o upadku komunizmu w Europie Środkowej. A także, w przypadku Niemców, o ich zjednoczeniu, sfinalizowanym rok później. Jakie znaczenie mają dziś historia i pamięć? Potrzebujemy ich w ogóle?
MANFRED WILKE: W życiu narodów polskiego i niemieckiego daty 1939 i 1989 to cezury, które zmieniły ich los na pokolenia. Podczas wojny Polacy walczyli o narodową egzystencję, której zagrażała wojna na wyniszczenie, prowadzona przez nazistowskie Niemcy. W 1945 r. Polska była uwolniona od tego zagrożenia, ale nie wolna. ZSRR Stalina narzucił komunistyczną dyktaturę, z której w 1989 r. Polacy i Niemcy wspólnie się wyzwolili. Tak, po tym, co się działo w XX wieku w Europie, potrzebujemy historii i pamięci. Oraz demokratycznej kultury pamięci, która zachowa doświadczenia walki z oboma dyktaturami.
Nasza pamięć ma, jak rzymski bóg Janus, podwójne oblicze. Jedna twarz spogląda w przeszłość, na ofiary wojen i dyktatur. Miejsca, gdzie rozgrywały się totalitarne okropności, jak Auschwitz, Sachsenhausen czy Workuta, wryły się w pamięć zbiorową naszych narodów. Podobnie jak wydarzenia, dla których wspólnym mianownikiem było pragnienie wolności: w Polsce Powstanie Warszawskie, w NRD 17 czerwca 1953 r. [strajki i protesty w kilkuset miastach NRD, krwawo stłumione przez Sowietów – red.], na Węgrzech powstanie 1956 r. czy wreszcie „pokojowe rewolucje” roku 1989. Dyktatorom nie udało się zniszczyć w narodach pragnienia wolności. W naszym obrazie przeszłości, fundamencie kultury pamięci, wspominamy więc ofiary dyktatur, pamiętamy o oprawcach, a także o tych, którzy stawili opór, walczyli o wolność i położyli kamień węgielny pod dzisiejszą demokratyczną Europę.
Druga twarz Janusa spogląda w przyszłość, którą kształtujemy. Przykładem proces europejskiej integracji: ponad pół wieku temu był on bezpośrednim skutkiem tego morza ruin, jakim stała się Europa. Politycy jak Konrad Adenauer z Niemiec czy Robert Schuman z Francji pamiętali o przyczynach wojen światowych i wyciągnęli wnioski. Przy pomocy Amerykanów podjęli próbę – przez stworzenie najpierw Wspólnego Rynku, z perspektywą jedności politycznej – przezwyciężenia narodowych wrogości, aby w przyszłości wykluczyć wojnę jako narzędzie polityki. RFN została od razu włączona w ten proces: tej drugiej demokracji w Niemczech [pierwsza to Republika Weimarska – red.] zachodnie mocarstwa dały szansę nowego początku, po totalnej klęsce i po okupacji przez zwycięskich aliantów. Natomiast Polska i NRD stały się częścią sowieckiego imperium do 1989 r. Dziś Polska, Węgry czy kraje bałtyckie są wprawdzie członkami UE i NATO, ale w zjednoczonej Europie nie ma, niestety, wspólnej kultury pamięci.
Co więcej, są duże różnice w rozłożeniu akcentów, gdy mowa o XX w.: w krajach na wschód i zachód od dawnej „żelaznej kurtyny” dominują odmienne wizje wieku XX.
W Europie Zachodniej pamięć zbiorowa koncentruje się na zbrodniach dyktatury narodowosocjalistycznej, zwłaszcza na ludobójstwie europejskich Żydów, natomiast słabo są w niej obecne reżimy komunistyczne, które ZSRR narzucił narodom Europy Środkowej po pokonaniu Hitlera, i ich znaczenie dla dziejów tych narodów. Tymczasem oba elementy powinny być konstytutywne dla pamięci Europejczyków. Jak jest to istotne, widać choćby na przykładzie Polski i Niemiec: w latach 1989-90 odzyskanie przez Polskę niepodległości i zjednoczenie Niemiec to wydarzenia powiązane: bez Solidarności nie byłoby upadku muru berlińskiego, z kolei upadek muru odblokował politykę międzynarodową i stworzył i dla Niemców, i dla Polaków nowe możliwości, w tym nową podstawę pod ich relacje – w zjednoczonej Europie.
Między Polakami a Niemcami do dziś dochodzi jednak do sporów o historię.
W demokracji spór, także o interpretację przeszłości, jest czymś normalnym. Ale w takim wymiarze, jak dzieje się to dziś między Polakami i Niemcami, jest on zwyczajnie niepotrzebny. Między nami nie ma dziś fundamentalnych sporów. Żałuję, że w Polsce interpretuje się niemieckie pragnienie wspominania także własnych ofiar (nalotów na miasta, ucieczki przed frontem wschodnim czy wygnania) niemal automatycznie jako historyczny rewizjonizm. Tymczasem żaden poważny historyk nie zaprzeczy, że były także niemieckie ofiary, gdy rozpoczęta przez Niemcy wojna zwróciła się przeciw Niemcom. Emocje, w tym żałoba i ból po własnych zmarłych i cierpiących, to także część pamięci zbiorowej. Przypuszczenie, że mogłyby przygotowywać jakieś roszczenia w kierunku rewizji granicy, jest absurdalne. Ignorowałoby nie tylko fakt, że Niemcy dawno już uznały granicę z Polską, ale i to, jak intensywnie i długo rozliczaliśmy się ze zbrodniami III Rzeszy, z Holokaustem, a także ze zbrodniczą wojną przeciw Polsce. Poza tym, ogromna większość Niemców to naprawdę demokraci.
Nie chcemy w tym miejscu wchodzić w szczegóły tego sporu. Czego Pana zdaniem on dowodzi?
Pokazuje on nie tylko, że narody Europy mają odmienne pamięci zbiorowe, które odpowiadają ich własnemu narodowemu losowi, ale dowodzi też, że pamięć ma znaczenie także dla polityki, również na forum Unii Europejskiej. Rzekłbym tak: aby w ogóle zacząć budować kulturę pamięci dla Europy, trzeba najpierw uznać wpływ obu dyktatur na Europę Środkową i Wschodnią, także na historię Niemiec. Krok w tym kierunku uczynił Parlament Europejski 2 kwietnia tego roku, przyjmując rezolucję, w której domaga się, aby 23 sierpnia – dzień, gdy w 1939 r. podpisano pakt Hitler–Stalin – stał się w Europie dniem pamięci o ofiarach reżimów totalitarnych i autorytarnych.
Nie tylko w Polsce i w Niemczech, także w innych krajach Europy Środkowej debatom o historii XX w., w tym o czasach komunizmu, towarzyszą duże emocje. Dlaczego?
Bo historia jest nadal „aktualna”, ważna dla teraźniejszości. Tak jest we wszystkich krajach postkomunistycznych. Dodatkowo, każdy naród Europy Środkowej i Wschodniej jest podzielony wewnętrznie. Jednolita pamięć narodowa istnieje tylko w odniesieniu do kroniki zdarzeń, istotnych dla ówczesnych pokoleń. Weźmy Niemcy: żołnierze-uczestnicy II wojny światowej; dawni naziści, dziś prawie już na wymarciu, którzy po 1945 r. nie chcieli przyznać się do swych zbrodni; ofiary „brunatnej” dyktatury; nieliczni ci, którzy stawiali jej opór – wszyscy oni pamiętają o tamtym czasie inaczej, zarówno w wymiarze indywidualnym, jak i zbiorowym.
Obrazy historyczne, które dominują w społeczeństwie, mają za zadanie wprowadzić porządek i zarazem jakąś interpretację w tym labiryncie wspomnień. Przykładowo, oba powstałe w 1949 r. państwa niemieckie musiały odgraniczyć się od swej nazistowskiej pre-historii. W demokratycznej RFN pamięć o zbrodniach narodowego socjalizmu stała się z czasem elementem konstytutywnym dla jej samoświadomości, także w wymiarze państwowym. Komunistyczna NRD uznała się za państwo z definicji antyfaszystowskie i „odfajkowała” tak problem.
W czym przejawia się kultura pamięci, ta oficjalna?
Oficjalna kultura pamięci – czyli ta państwowa, którą państwo autoryzuje i za którą bierze odpowiedzialność – znajduje wyraz w rozmaitych widocznych znakach i symbolach, jak miejsca pamięci, pomniki, muzea. Istota sporów historyczno-politycznych po 1989 r. w krajach Europy Środkowej sprowadza się do tego, że chodzi w nich nie tylko o interpretację przeszłości i o to, jak obchodzić się z tym dziedzictwem. Chodzi tu głównie o tożsamość współczesnych. W takich sporach stawką jest zawsze przyszłość. I wartości, które mają być dla nas punktami odniesienia, gdy tę przyszłość kształtujemy, także w wymiarze polityki i kultury.
Dwa totalitaryzmy, które zdominowały w XX wieku Europę, narodowy socjalizm i komunizm, były „spokrewnionymi wrogami”, a czasem też „spokrewnionymi przyjaciółmi”, np. w latach 1939-41. Dziś jednak w Europie Zachodniej pamięć o komunizmie jest marginalizowana, czasem banalizowana. Czy tak być musi?
W Europie Zachodniej komuniści nigdy nie rządzili żadnym krajem. Ponadto byli tam ruchem, który w walce z faszyzmem poniósł wiele ofiar, a po wojnie stał się radykalną opozycją przeciw, jak mawiano, kapitalistycznemu wyzyskowi. Partie komunistyczne w Europie Zachodniej postrzegano jako tych, którzy występują przeciw zachodnim bombom atomowym albo zrzeszają co bardziej bojowych związkowców. Od socjalistów czy apolitycznych pacyfistów różniła ich głównie sympatia dla ZSRR. Nawet w obozie lewicowym traktowano ich komunistyczne wizje z pobłażaniem, wyśmiewano jako utopie. Z biegiem lat coraz słabiej postrzegano je jako zagrożenie. W takich krajach jak Francja czy Włochy komuniści mieli swe stałe miejsce w systemie partyjnym, a związani z nimi intelektualiści wpływali znacząco na kulturę i politykę. I w obu tych krajach komuniści ewoluowali: stłumienie przez wojska sowieckie rewolucji węgierskiej w 1956 r., a potem Praskiej Wiosny doprowadziło do powstania tzw. eurokomunizmu, który stanowczo odcinał się od sowieckiej polityki i przyczynił się do rozpadu sterowanego przez Moskwę tzw. światowego komunizmu. Dziś wielu ludzi z lewicowego obozu, nie tylko ekskomunistów, ciągle nie chce przyznać, że się pomylili, że nie chcieli dostrzec totalitarnego charakteru systemu komunistycznego, i to od samych jego początków, od bolszewizmu. Nie chcą też uznać, że oba spokrewnione ze sobą systemy, narodowy socjalizm i sowiecki komunizm, były wrogami demokracji. Taką postawę ułatwia trochę fakt, że w ostatnich dwóch dekadach przed rokiem 1989 komuniści zza „żelaznej kurtyny” byli dla wielu zachodnich socjaldemokratów i liberałów partnerami w „polityce odprężenia”.
„Politykę odprężenia” prowadziły też Niemcy Zachodnie. Kiedyś w RFN obowiązywał „podwójny konsens antytotalitarny”, jak nazwał go historyk Karl-Dietrich Bracher. Polegał na odrzuceniu i nazizmu, i komunizmu, i na mierzeniu ich taką samą miarą. Wydaje się, że po zjednoczeniu Niemiec ten konsens coraz bardziej zanika?
Dawny konsens antytotalitarny zastąpił dziś konsens antyfaszystowski. Przyczyn jest wiele, wśród nich także zjednoczenie Niemiec. Choć minęło 20 lat, w Niemczech nadal daje się odczuć podział na część zachodnią i wschodnią; w tej drugiej poważną rolę polityczną odgrywa formacja postkomunistyczna. Pokojowy charakter zmian systemowych w 1989 r. umożliwił komunistom dalszą egzystencję w postaci starej-nowej partii, zmienionej i uznającej system parlamentarny – i w NRD, i w innych krajach. Poza tym, w Europie Środkowej i Wschodniej komuniści mieli przed 1989 r. istotny wpływ na kształcenie elit społecznych. Odsunięcie postkomunistów na margines po 1989 r. w Polsce czy na Węgrzech, nie mówiąc już o Rosji, nie było możliwe z punktu widzenia Realpolitik.
W Niemczech podział mentalno-polityczny na część wschodnią i zachodnią nawet się pogłębia. Widać to po wynikach wyborów: w byłej NRD polityczny punkt ciężkości przesuwa się w kierunku „czerwono-różowego” sojuszu SPD-postkomuniści, a „stare” Niemcy Zachodnie preferują obóz chadecko-liberalny.
Mówimy o ostatnich latach, gdy tymczasem rzecz ma swą historię. Antytotalitarny konsens w Niemczech Zachodnich był po 1949 r. zjawiskiem dwojakim, związanym i z II wojną światową, i z „zimną wojną”. Odcięcie się od nazizmu było od początku elementem racji stanu RFN, a walka z komunistycznym zagrożeniem ze strony NRD i ZSRR była koniecznością. „Ojcowie” Republiki Federalnej, jej ustawy zasadniczej i systemu politycznego sami doświadczyli tego, jak naziści wykorzystali prawa i wolności obowiązujące w powołanej w 1919 r. Republice Weimarskiej do tego, by ją w 1933 r. zniszczyć. Dlatego druga niemiecka demokracja chciała zabezpieczyć się przed totalitarnymi wrogami; rok 1933 nie mógł się powtórzyć. Sygnałem zdecydowania było zdelegalizowanie dwóch partii: w 1952 r. formacji nawiązującej wprost do NSDAP, a w 1956 r. komunistów (KPD). Z czasem jednak, im bardziej utrwalał się podział na dwa państwa niemieckie, zakaz działania KPD stawał się problemem w polityce zagranicznej i wewnętrznej RFN. W 1968 r., w kontekście tzw. nowej polityki wschodniej, zachodnioniemieckim komunistom pozwolono założyć nową partię. W kolejnych dekadach konsens antytotalitarny przesuwał się w kierunku konsensu antyfaszystowskiego. Najpóźniej od pojawienia się tzw. ruchu pokojowego i masowych protestów w RFN – przeciw decyzji NATO z 1979 r. o rozmieszczeniu w Europie nowych rakiet średniego zasięgu – komuniści stali się w RFN akceptowalnymi partnerami politycznymi dla Zielonych i socjaldemokratów w „walce z NATO-wskimi rakietami”. Protestujący nie chcieli dostrzec, że decyzja NATO była odpowiedzią na wcześniejsze rozmieszczenie przez ZSRR ich rakiet średniego zasięgu, także na terenie NRD. Po zjednoczeniu Niemiec postkomuniści z b. NRD stali się częścią spektrum partyjnego. Niemcy zaczęły mieć podobne problemy polityczne z postkomunistami co Polska czy Węgry, a skutkowało to także dalszym rozmyciem konsensu antytotalitarnego. Dziś w Niemczech istnieje szeroki konsens w walce z prawicowym ekstremizmem, natomiast zagrożenie ze strony ekstremizmu lewicowego jest coraz słabiej obecne w świadomości społecznej. Rzeczywistość ustrojowa oddala się coraz bardziej od wyobrażeń ojców założycieli Republiki Federalnej.
Wracając do roku 1989: w listopadzie na demonstracji w Pradze pojawił się transparent: „Polska 10 lat, Węgry 10 miesięcy, NRD 10 tygodni, Czechosłowacja 10 dni”. Jakie znaczenie miała Solidarność, a potem polskie wybory z 4 czerwca dla innych krajów?
To trafne streszczenie pionierskiej roli Polski dla obalenia komunistycznych dyktatur w Europie Środkowej, której początkiem były Porozumienia Gdańskie z 31 sierpnia 1980 r.
A skoro tak... Powiedział Pan, że każdy kraj pielęgnuje własną pamięć. Czy mimo narodowych różnic widzi Pan szansę na wspólną europejską kulturę pamięci? Jakie miejsca czy wydarzenia nadawałyby się jako jej symbole?
Rezolucja Parlamentu Europejskiego z 2 kwietnia to ważny pomost, przerzucony ponad podziałami w Europie Zachodniej i Środkowo-Wschodniej. Parlament nie tylko domaga się, aby 23 sierpnia był w Unii Europejskiej dniem pamięci ofiar reżimów totalitarnych i autorytarnych, lecz opowiada się też za stworzeniem europejskiego centrum dokumentacji i za „osieciowaniem” instytucji zajmujących się w poszczególnych krajach pamięcią narodową, zwłaszcza schedą totalitaryzmów, w tym także udostępnieniem archiwów. Wszystko to ma służyć budowaniu europejskiej kultury pamięci, której podstawowa zasada brzmiałaby tak: Europa będzie zjednoczona dopiero wówczas, gdy będzie w stanie dojść do wspólnego spojrzenia na swą historię, w tym także gdy uzna komunizm, nazizm i faszyzm za „wspólną schedę”, z którą trzeba się zmierzyć, i gdy będzie w stanie prowadzić uczciwą i głęboką debatę o wszystkich zbrodniach totalitarnych minionego wieku.
Za szczególnie ważne uważam, że Parlament widzi konieczność debat o historii między narodami i ich historykami. Bo tylko w wyniku takich dyskusji może wyłonić się jakiś wspólny obraz przeszłości, potępiający oba totalitaryzmy. A jeśli chodzi o miejsca wspólnej pamięci, to w Europie będą one zawsze różnorodne, związane z pamięcią różnych krajów. Podobnie jak rocznice. W Niemczech władze przyjęły w 2008 r. tzw. koncepcję miejsc pamięci, obejmującą różne miejsca o wymiarze ogólnonarodowym odnoszące się do obu dyktatur. Natomiast ta proponowana data, 23 sierpnia, to propozycja, w kalendarzu rocznicowym jej jeszcze nie ma.
Wspólnej pamięci nie ma. Za to dla wszystkich krajów Europy Środkowej wspólne jest to, że wszędzie rozliczenia z komunizmem były i nadal są trudne, nadal wywołują opory. Nawet w b. NRD, gdzie stworzono najlepsze podstawy instytucjonalne. Dlaczego?
Otwarcie archiwów, praca historyków i edukacyjna rola mediów to jedno, a reakcje ludzi to drugie. Niemcy mają o tyle łatwiej, że rozliczenie z komunizmem po 1989 r. poprzedziły 40-letnie doświadczenia rozliczeń z dyktaturą nazistowską. Ale także tu jest to proces bolesny. I inaczej być nie może, gdyż w każdym kraju postkomunistycznym ujawnianie faktów z przeszłości dotyka konkretnych ludzi. Mało kto pamięta, że na przełomie 1989/90 r. w Niemczech pojawiły się głosy, aby wprowadzić 20-letnią karencję i dopiero po jej upływie zająć się rozliczaniem NRD-owskiej dyktatury. Przeważyła opinia działaczy NRD-owskiej opozycji, którzy domagali się otwarcia archiwów Stasi, zwłaszcza udostępnienia ich ofiarom Stasi. Natomiast politycy z Niemiec Zachodnich obawiali się, że skutkiem otwarcia archiwów mogą być np. akty przemocy między ofiarami a ich oprawcami. Tymczasem stało się coś przeciwnego: ujawnienie tego, kto mnie zdradził, a kto z moich przyjaciół oparł się naciskom bezpieki, uspokoiło sytuację i przyczyniło się do przezwyciężenia lęku wielu ludzi; lęku, na którym komuniści w NRD opierali swe rządy. Otwarcie archiwów Stasi było tu także formą zadośćuczynienia wobec ludzi, którzy latami poddani byli jej kontroli. Inaczej niż we wszystkich pozostałych krajach Europy Wschodniej, NRD-owska bezpieka została całkowicie zlikwidowana, a nie zreformowana tak, by mogła istnieć dalej w zmienionej formie.
Trudno mi porównywać szczegółowo narodowe debaty w poszczególnych krajach. Generalnie mogę stwierdzić, że wszędzie występowało podobne zjawisko, które opisałbym tak: do politycznych konfliktów i do „zamiatania pod dywan” niewygodnych prawd dochodzi zawsze wtedy, gdy naruszane są, np. przez otwarcie archiwów z przeszłości, materialne interesy albo społeczna pozycja przedstawicieli elit państwa i społeczeństwa.
Przed 1989 r. miał Pan kontakty z opozycją w NRD i w innych krajach, a po 1989 r. kierował jedną z najważniejszych instytucji, zajmujących się badaniem przeszłości; był Pan też doradcą Bundestagu i „niemieckiego IPN-u”, czyli Urzędu Gaucka/Birthler. Jak z tak osobistej perspektywy ocenia Pan rozliczenie z komunizmem: to sukces?
Zasadniczo jest to w minionych 20 latach historia sukcesu, przynajmniej w Niemczech, choć oczywiście nie bez deficytów. Osobiście mam poczucie, że przez minione 20 lat nie pracowałem na darmo. A że na cały proces zmierzenia się ze skutkami komunizmu staram się patrzeć w perspektywie pokoleń, nie zniechęcają mnie niepowodzenia, bo wiem, że we wszystkich tych sporach historyczno-politycznych chodzi zawsze także o przyszłość kraju. W mojej pracy, zarówno przed rokiem 1989, jak i potem, zawsze starałem się kierować dwoma zasadami. Pierwsza brzmi: „Prawda i tak zwycięży”. Dziś brzmi to górnolotnie czy nawet banalnie, ale wtedy, gdy je sobie zanotowałem, powtarzano je w Pradze po wkroczeniu wojsk Układu Warszawskiego w 1968 r. Druga zasada – że nie tylko można, ale powinno „mieszać się w wewnętrzne sprawy” – to cytat z pisarza Jürgena Fuchsa. Dzielnego człowieka i więźnia Stasi, który, jak podejrzewają jego przyjaciele, za swą działalność zapłacił życiem.
Prof. MANFRED WILKE (ur. 1941) jest historykiem. Przed 1989 r. pracował w RFN, utrzymując kontakty z opozycją w NRD. Od 1992 r. do przejścia na emeryturę w 2006 r. był jednym z dwóch szefów „Zespołu Badawczego NRD” przy Wolnym Uniwersytecie w Berlinie (jednej z najważniejszych instytucji koordynujących badania nad NRD). Był też ekspertem komisji Bundestagu, które w latach 1992-98 zajmowały się oceną NRD, a także członkiem rady Fundacji Badań nad Dyktaturą w NRD i rady Urzędu Gaucka (udostępniającego akta Stasi). Był ekspertem podczas kręcenia filmu „Życie na podsłuchu”.
Berlin, otwarcie wystawy "Pokojowa rewolucja" /fot. Piotr Ogórek / Onet.pl
Prof. Manfred Wilke, historyk: Opór przed rozliczeniem z przeszłością to zjawisko typowe dla całej Europy Środkowej. Do politycznych konfliktów i zamiatania pod dywan niewygodnych prawd dochodzi zawsze wtedy, gdy naruszane są, np. przez otwarcie archiwów, materialne interesy lub społeczna pozycja przedstawicieli elit. Rozmawiali Joachim Trenkner i Wojciech Pięciak
Zobacz także:4 czerwca: zaczęło się w PolsceNr 23 (3126), 7 czerwca 2009WWWyłącznie
JOACHIM TRENKNER, WOJCIECH PIĘCIAK: Rok 2009 jest dla Europejczyków pełen odniesień historycznych. Annus horribilis, gdyby wspominać początek wojny 70 lat temu, i zarazem annus mirabilis, gdy myśli się o upadku komunizmu w Europie Środkowej. A także, w przypadku Niemców, o ich zjednoczeniu, sfinalizowanym rok później. Jakie znaczenie mają dziś historia i pamięć? Potrzebujemy ich w ogóle?
MANFRED WILKE: W życiu narodów polskiego i niemieckiego daty 1939 i 1989 to cezury, które zmieniły ich los na pokolenia. Podczas wojny Polacy walczyli o narodową egzystencję, której zagrażała wojna na wyniszczenie, prowadzona przez nazistowskie Niemcy. W 1945 r. Polska była uwolniona od tego zagrożenia, ale nie wolna. ZSRR Stalina narzucił komunistyczną dyktaturę, z której w 1989 r. Polacy i Niemcy wspólnie się wyzwolili. Tak, po tym, co się działo w XX wieku w Europie, potrzebujemy historii i pamięci. Oraz demokratycznej kultury pamięci, która zachowa doświadczenia walki z oboma dyktaturami.
Nasza pamięć ma, jak rzymski bóg Janus, podwójne oblicze. Jedna twarz spogląda w przeszłość, na ofiary wojen i dyktatur. Miejsca, gdzie rozgrywały się totalitarne okropności, jak Auschwitz, Sachsenhausen czy Workuta, wryły się w pamięć zbiorową naszych narodów. Podobnie jak wydarzenia, dla których wspólnym mianownikiem było pragnienie wolności: w Polsce Powstanie Warszawskie, w NRD 17 czerwca 1953 r. [strajki i protesty w kilkuset miastach NRD, krwawo stłumione przez Sowietów – red.], na Węgrzech powstanie 1956 r. czy wreszcie „pokojowe rewolucje” roku 1989. Dyktatorom nie udało się zniszczyć w narodach pragnienia wolności. W naszym obrazie przeszłości, fundamencie kultury pamięci, wspominamy więc ofiary dyktatur, pamiętamy o oprawcach, a także o tych, którzy stawili opór, walczyli o wolność i położyli kamień węgielny pod dzisiejszą demokratyczną Europę.
Druga twarz Janusa spogląda w przyszłość, którą kształtujemy. Przykładem proces europejskiej integracji: ponad pół wieku temu był on bezpośrednim skutkiem tego morza ruin, jakim stała się Europa. Politycy jak Konrad Adenauer z Niemiec czy Robert Schuman z Francji pamiętali o przyczynach wojen światowych i wyciągnęli wnioski. Przy pomocy Amerykanów podjęli próbę – przez stworzenie najpierw Wspólnego Rynku, z perspektywą jedności politycznej – przezwyciężenia narodowych wrogości, aby w przyszłości wykluczyć wojnę jako narzędzie polityki. RFN została od razu włączona w ten proces: tej drugiej demokracji w Niemczech [pierwsza to Republika Weimarska – red.] zachodnie mocarstwa dały szansę nowego początku, po totalnej klęsce i po okupacji przez zwycięskich aliantów. Natomiast Polska i NRD stały się częścią sowieckiego imperium do 1989 r. Dziś Polska, Węgry czy kraje bałtyckie są wprawdzie członkami UE i NATO, ale w zjednoczonej Europie nie ma, niestety, wspólnej kultury pamięci.
Co więcej, są duże różnice w rozłożeniu akcentów, gdy mowa o XX w.: w krajach na wschód i zachód od dawnej „żelaznej kurtyny” dominują odmienne wizje wieku XX.
W Europie Zachodniej pamięć zbiorowa koncentruje się na zbrodniach dyktatury narodowosocjalistycznej, zwłaszcza na ludobójstwie europejskich Żydów, natomiast słabo są w niej obecne reżimy komunistyczne, które ZSRR narzucił narodom Europy Środkowej po pokonaniu Hitlera, i ich znaczenie dla dziejów tych narodów. Tymczasem oba elementy powinny być konstytutywne dla pamięci Europejczyków. Jak jest to istotne, widać choćby na przykładzie Polski i Niemiec: w latach 1989-90 odzyskanie przez Polskę niepodległości i zjednoczenie Niemiec to wydarzenia powiązane: bez Solidarności nie byłoby upadku muru berlińskiego, z kolei upadek muru odblokował politykę międzynarodową i stworzył i dla Niemców, i dla Polaków nowe możliwości, w tym nową podstawę pod ich relacje – w zjednoczonej Europie.
Między Polakami a Niemcami do dziś dochodzi jednak do sporów o historię.
W demokracji spór, także o interpretację przeszłości, jest czymś normalnym. Ale w takim wymiarze, jak dzieje się to dziś między Polakami i Niemcami, jest on zwyczajnie niepotrzebny. Między nami nie ma dziś fundamentalnych sporów. Żałuję, że w Polsce interpretuje się niemieckie pragnienie wspominania także własnych ofiar (nalotów na miasta, ucieczki przed frontem wschodnim czy wygnania) niemal automatycznie jako historyczny rewizjonizm. Tymczasem żaden poważny historyk nie zaprzeczy, że były także niemieckie ofiary, gdy rozpoczęta przez Niemcy wojna zwróciła się przeciw Niemcom. Emocje, w tym żałoba i ból po własnych zmarłych i cierpiących, to także część pamięci zbiorowej. Przypuszczenie, że mogłyby przygotowywać jakieś roszczenia w kierunku rewizji granicy, jest absurdalne. Ignorowałoby nie tylko fakt, że Niemcy dawno już uznały granicę z Polską, ale i to, jak intensywnie i długo rozliczaliśmy się ze zbrodniami III Rzeszy, z Holokaustem, a także ze zbrodniczą wojną przeciw Polsce. Poza tym, ogromna większość Niemców to naprawdę demokraci.
Nie chcemy w tym miejscu wchodzić w szczegóły tego sporu. Czego Pana zdaniem on dowodzi?
Pokazuje on nie tylko, że narody Europy mają odmienne pamięci zbiorowe, które odpowiadają ich własnemu narodowemu losowi, ale dowodzi też, że pamięć ma znaczenie także dla polityki, również na forum Unii Europejskiej. Rzekłbym tak: aby w ogóle zacząć budować kulturę pamięci dla Europy, trzeba najpierw uznać wpływ obu dyktatur na Europę Środkową i Wschodnią, także na historię Niemiec. Krok w tym kierunku uczynił Parlament Europejski 2 kwietnia tego roku, przyjmując rezolucję, w której domaga się, aby 23 sierpnia – dzień, gdy w 1939 r. podpisano pakt Hitler–Stalin – stał się w Europie dniem pamięci o ofiarach reżimów totalitarnych i autorytarnych.
Nie tylko w Polsce i w Niemczech, także w innych krajach Europy Środkowej debatom o historii XX w., w tym o czasach komunizmu, towarzyszą duże emocje. Dlaczego?
Bo historia jest nadal „aktualna”, ważna dla teraźniejszości. Tak jest we wszystkich krajach postkomunistycznych. Dodatkowo, każdy naród Europy Środkowej i Wschodniej jest podzielony wewnętrznie. Jednolita pamięć narodowa istnieje tylko w odniesieniu do kroniki zdarzeń, istotnych dla ówczesnych pokoleń. Weźmy Niemcy: żołnierze-uczestnicy II wojny światowej; dawni naziści, dziś prawie już na wymarciu, którzy po 1945 r. nie chcieli przyznać się do swych zbrodni; ofiary „brunatnej” dyktatury; nieliczni ci, którzy stawiali jej opór – wszyscy oni pamiętają o tamtym czasie inaczej, zarówno w wymiarze indywidualnym, jak i zbiorowym.
Obrazy historyczne, które dominują w społeczeństwie, mają za zadanie wprowadzić porządek i zarazem jakąś interpretację w tym labiryncie wspomnień. Przykładowo, oba powstałe w 1949 r. państwa niemieckie musiały odgraniczyć się od swej nazistowskiej pre-historii. W demokratycznej RFN pamięć o zbrodniach narodowego socjalizmu stała się z czasem elementem konstytutywnym dla jej samoświadomości, także w wymiarze państwowym. Komunistyczna NRD uznała się za państwo z definicji antyfaszystowskie i „odfajkowała” tak problem.
W czym przejawia się kultura pamięci, ta oficjalna?
Oficjalna kultura pamięci – czyli ta państwowa, którą państwo autoryzuje i za którą bierze odpowiedzialność – znajduje wyraz w rozmaitych widocznych znakach i symbolach, jak miejsca pamięci, pomniki, muzea. Istota sporów historyczno-politycznych po 1989 r. w krajach Europy Środkowej sprowadza się do tego, że chodzi w nich nie tylko o interpretację przeszłości i o to, jak obchodzić się z tym dziedzictwem. Chodzi tu głównie o tożsamość współczesnych. W takich sporach stawką jest zawsze przyszłość. I wartości, które mają być dla nas punktami odniesienia, gdy tę przyszłość kształtujemy, także w wymiarze polityki i kultury.
Dwa totalitaryzmy, które zdominowały w XX wieku Europę, narodowy socjalizm i komunizm, były „spokrewnionymi wrogami”, a czasem też „spokrewnionymi przyjaciółmi”, np. w latach 1939-41. Dziś jednak w Europie Zachodniej pamięć o komunizmie jest marginalizowana, czasem banalizowana. Czy tak być musi?
W Europie Zachodniej komuniści nigdy nie rządzili żadnym krajem. Ponadto byli tam ruchem, który w walce z faszyzmem poniósł wiele ofiar, a po wojnie stał się radykalną opozycją przeciw, jak mawiano, kapitalistycznemu wyzyskowi. Partie komunistyczne w Europie Zachodniej postrzegano jako tych, którzy występują przeciw zachodnim bombom atomowym albo zrzeszają co bardziej bojowych związkowców. Od socjalistów czy apolitycznych pacyfistów różniła ich głównie sympatia dla ZSRR. Nawet w obozie lewicowym traktowano ich komunistyczne wizje z pobłażaniem, wyśmiewano jako utopie. Z biegiem lat coraz słabiej postrzegano je jako zagrożenie. W takich krajach jak Francja czy Włochy komuniści mieli swe stałe miejsce w systemie partyjnym, a związani z nimi intelektualiści wpływali znacząco na kulturę i politykę. I w obu tych krajach komuniści ewoluowali: stłumienie przez wojska sowieckie rewolucji węgierskiej w 1956 r., a potem Praskiej Wiosny doprowadziło do powstania tzw. eurokomunizmu, który stanowczo odcinał się od sowieckiej polityki i przyczynił się do rozpadu sterowanego przez Moskwę tzw. światowego komunizmu. Dziś wielu ludzi z lewicowego obozu, nie tylko ekskomunistów, ciągle nie chce przyznać, że się pomylili, że nie chcieli dostrzec totalitarnego charakteru systemu komunistycznego, i to od samych jego początków, od bolszewizmu. Nie chcą też uznać, że oba spokrewnione ze sobą systemy, narodowy socjalizm i sowiecki komunizm, były wrogami demokracji. Taką postawę ułatwia trochę fakt, że w ostatnich dwóch dekadach przed rokiem 1989 komuniści zza „żelaznej kurtyny” byli dla wielu zachodnich socjaldemokratów i liberałów partnerami w „polityce odprężenia”.
„Politykę odprężenia” prowadziły też Niemcy Zachodnie. Kiedyś w RFN obowiązywał „podwójny konsens antytotalitarny”, jak nazwał go historyk Karl-Dietrich Bracher. Polegał na odrzuceniu i nazizmu, i komunizmu, i na mierzeniu ich taką samą miarą. Wydaje się, że po zjednoczeniu Niemiec ten konsens coraz bardziej zanika?
Dawny konsens antytotalitarny zastąpił dziś konsens antyfaszystowski. Przyczyn jest wiele, wśród nich także zjednoczenie Niemiec. Choć minęło 20 lat, w Niemczech nadal daje się odczuć podział na część zachodnią i wschodnią; w tej drugiej poważną rolę polityczną odgrywa formacja postkomunistyczna. Pokojowy charakter zmian systemowych w 1989 r. umożliwił komunistom dalszą egzystencję w postaci starej-nowej partii, zmienionej i uznającej system parlamentarny – i w NRD, i w innych krajach. Poza tym, w Europie Środkowej i Wschodniej komuniści mieli przed 1989 r. istotny wpływ na kształcenie elit społecznych. Odsunięcie postkomunistów na margines po 1989 r. w Polsce czy na Węgrzech, nie mówiąc już o Rosji, nie było możliwe z punktu widzenia Realpolitik.
W Niemczech podział mentalno-polityczny na część wschodnią i zachodnią nawet się pogłębia. Widać to po wynikach wyborów: w byłej NRD polityczny punkt ciężkości przesuwa się w kierunku „czerwono-różowego” sojuszu SPD-postkomuniści, a „stare” Niemcy Zachodnie preferują obóz chadecko-liberalny.
Mówimy o ostatnich latach, gdy tymczasem rzecz ma swą historię. Antytotalitarny konsens w Niemczech Zachodnich był po 1949 r. zjawiskiem dwojakim, związanym i z II wojną światową, i z „zimną wojną”. Odcięcie się od nazizmu było od początku elementem racji stanu RFN, a walka z komunistycznym zagrożeniem ze strony NRD i ZSRR była koniecznością. „Ojcowie” Republiki Federalnej, jej ustawy zasadniczej i systemu politycznego sami doświadczyli tego, jak naziści wykorzystali prawa i wolności obowiązujące w powołanej w 1919 r. Republice Weimarskiej do tego, by ją w 1933 r. zniszczyć. Dlatego druga niemiecka demokracja chciała zabezpieczyć się przed totalitarnymi wrogami; rok 1933 nie mógł się powtórzyć. Sygnałem zdecydowania było zdelegalizowanie dwóch partii: w 1952 r. formacji nawiązującej wprost do NSDAP, a w 1956 r. komunistów (KPD). Z czasem jednak, im bardziej utrwalał się podział na dwa państwa niemieckie, zakaz działania KPD stawał się problemem w polityce zagranicznej i wewnętrznej RFN. W 1968 r., w kontekście tzw. nowej polityki wschodniej, zachodnioniemieckim komunistom pozwolono założyć nową partię. W kolejnych dekadach konsens antytotalitarny przesuwał się w kierunku konsensu antyfaszystowskiego. Najpóźniej od pojawienia się tzw. ruchu pokojowego i masowych protestów w RFN – przeciw decyzji NATO z 1979 r. o rozmieszczeniu w Europie nowych rakiet średniego zasięgu – komuniści stali się w RFN akceptowalnymi partnerami politycznymi dla Zielonych i socjaldemokratów w „walce z NATO-wskimi rakietami”. Protestujący nie chcieli dostrzec, że decyzja NATO była odpowiedzią na wcześniejsze rozmieszczenie przez ZSRR ich rakiet średniego zasięgu, także na terenie NRD.
Po zjednoczeniu Niemiec postkomuniści z b. NRD stali się częścią spektrum partyjnego. Niemcy zaczęły mieć podobne problemy polityczne z postkomunistami co Polska czy Węgry, a skutkowało to także dalszym rozmyciem konsensu antytotalitarnego. Dziś w Niemczech istnieje szeroki konsens w walce z prawicowym ekstremizmem, natomiast zagrożenie ze strony ekstremizmu lewicowego jest coraz słabiej obecne w świadomości społecznej. Rzeczywistość ustrojowa oddala się coraz bardziej od wyobrażeń ojców założycieli Republiki Federalnej.
Wracając do roku 1989: w listopadzie na demonstracji w Pradze pojawił się transparent: „Polska 10 lat, Węgry 10 miesięcy, NRD 10 tygodni, Czechosłowacja 10 dni”. Jakie znaczenie miała Solidarność, a potem polskie wybory z 4 czerwca dla innych krajów?
To trafne streszczenie pionierskiej roli Polski dla obalenia komunistycznych dyktatur w Europie Środkowej, której początkiem były Porozumienia Gdańskie z 31 sierpnia 1980 r.
A skoro tak... Powiedział Pan, że każdy kraj pielęgnuje własną pamięć. Czy mimo narodowych różnic widzi Pan szansę na wspólną europejską kulturę pamięci? Jakie miejsca czy wydarzenia nadawałyby się jako jej symbole?
Rezolucja Parlamentu Europejskiego z 2 kwietnia to ważny pomost, przerzucony ponad podziałami w Europie Zachodniej i Środkowo-Wschodniej. Parlament nie tylko domaga się, aby 23 sierpnia był w Unii Europejskiej dniem pamięci ofiar reżimów totalitarnych i autorytarnych, lecz opowiada się też za stworzeniem europejskiego centrum dokumentacji i za „osieciowaniem” instytucji zajmujących się w poszczególnych krajach pamięcią narodową, zwłaszcza schedą totalitaryzmów, w tym także udostępnieniem archiwów. Wszystko to ma służyć budowaniu europejskiej kultury pamięci, której podstawowa zasada brzmiałaby tak: Europa będzie zjednoczona dopiero wówczas, gdy będzie w stanie dojść do wspólnego spojrzenia na swą historię, w tym także gdy uzna komunizm, nazizm i faszyzm za „wspólną schedę”, z którą trzeba się zmierzyć, i gdy będzie w stanie prowadzić uczciwą i głęboką debatę o wszystkich zbrodniach totalitarnych minionego wieku.
Za szczególnie ważne uważam, że Parlament widzi konieczność debat o historii między narodami i ich historykami. Bo tylko w wyniku takich dyskusji może wyłonić się jakiś wspólny obraz przeszłości, potępiający oba totalitaryzmy. A jeśli chodzi o miejsca wspólnej pamięci, to w Europie będą one zawsze różnorodne, związane z pamięcią różnych krajów. Podobnie jak rocznice. W Niemczech władze przyjęły w 2008 r. tzw. koncepcję miejsc pamięci, obejmującą różne miejsca o wymiarze ogólnonarodowym odnoszące się do obu dyktatur. Natomiast ta proponowana data, 23 sierpnia, to propozycja, w kalendarzu rocznicowym jej jeszcze nie ma.
Wspólnej pamięci nie ma. Za to dla wszystkich krajów Europy Środkowej wspólne jest to, że wszędzie rozliczenia z komunizmem były i nadal są trudne, nadal wywołują opory. Nawet w b. NRD, gdzie stworzono najlepsze podstawy instytucjonalne. Dlaczego?
Otwarcie archiwów, praca historyków i edukacyjna rola mediów to jedno, a reakcje ludzi to drugie. Niemcy mają o tyle łatwiej, że rozliczenie z komunizmem po 1989 r. poprzedziły 40-letnie doświadczenia rozliczeń z dyktaturą nazistowską. Ale także tu jest to proces bolesny. I inaczej być nie może, gdyż w każdym kraju postkomunistycznym ujawnianie faktów z przeszłości dotyka konkretnych ludzi. Mało kto pamięta, że na przełomie 1989/90 r. w Niemczech pojawiły się głosy, aby wprowadzić 20-letnią karencję i dopiero po jej upływie zająć się rozliczaniem NRD-owskiej dyktatury. Przeważyła opinia działaczy NRD-owskiej opozycji, którzy domagali się otwarcia archiwów Stasi, zwłaszcza udostępnienia ich ofiarom Stasi. Natomiast politycy z Niemiec Zachodnich obawiali się, że skutkiem otwarcia archiwów mogą być np. akty przemocy między ofiarami a ich oprawcami. Tymczasem stało się coś przeciwnego: ujawnienie tego, kto mnie zdradził, a kto z moich przyjaciół oparł się naciskom bezpieki, uspokoiło sytuację i przyczyniło się do przezwyciężenia lęku wielu ludzi; lęku, na którym komuniści w NRD opierali swe rządy. Otwarcie archiwów Stasi było tu także formą zadośćuczynienia wobec ludzi, którzy latami poddani byli jej kontroli. Inaczej niż we wszystkich pozostałych krajach Europy Wschodniej, NRD-owska bezpieka została całkowicie zlikwidowana, a nie zreformowana tak, by mogła istnieć dalej w zmienionej formie.
Trudno mi porównywać szczegółowo narodowe debaty w poszczególnych krajach. Generalnie mogę stwierdzić, że wszędzie występowało podobne zjawisko, które opisałbym tak: do politycznych konfliktów i do „zamiatania pod dywan” niewygodnych prawd dochodzi zawsze wtedy, gdy naruszane są, np. przez otwarcie archiwów z przeszłości, materialne interesy albo społeczna pozycja przedstawicieli elit państwa i społeczeństwa.
Przed 1989 r. miał Pan kontakty z opozycją w NRD i w innych krajach, a po 1989 r. kierował jedną z najważniejszych instytucji, zajmujących się badaniem przeszłości; był Pan też doradcą Bundestagu i „niemieckiego IPN-u”, czyli Urzędu Gaucka/Birthler. Jak z tak osobistej perspektywy ocenia Pan rozliczenie z komunizmem: to sukces?
Zasadniczo jest to w minionych 20 latach historia sukcesu, przynajmniej w Niemczech, choć oczywiście nie bez deficytów. Osobiście mam poczucie, że przez minione 20 lat nie pracowałem na darmo. A że na cały proces zmierzenia się ze skutkami komunizmu staram się patrzeć w perspektywie pokoleń, nie zniechęcają mnie niepowodzenia, bo wiem, że we wszystkich tych sporach historyczno-politycznych chodzi zawsze także o przyszłość kraju. W mojej pracy, zarówno przed rokiem 1989, jak i potem, zawsze starałem się kierować dwoma zasadami. Pierwsza brzmi: „Prawda i tak zwycięży”. Dziś brzmi to górnolotnie czy nawet banalnie, ale wtedy, gdy je sobie zanotowałem, powtarzano je w Pradze po wkroczeniu wojsk Układu Warszawskiego w 1968 r. Druga zasada – że nie tylko można, ale powinno „mieszać się w wewnętrzne sprawy” – to cytat z pisarza Jürgena Fuchsa. Dzielnego człowieka i więźnia Stasi, który, jak podejrzewają jego przyjaciele, za swą działalność zapłacił życiem.
Prof. MANFRED WILKE (ur. 1941) jest historykiem. Przed 1989 r. pracował w RFN, utrzymując kontakty z opozycją w NRD. Od 1992 r. do przejścia na emeryturę w 2006 r. był jednym z dwóch szefów „Zespołu Badawczego NRD” przy Wolnym Uniwersytecie w Berlinie (jednej z najważniejszych instytucji koordynujących badania nad NRD). Był też ekspertem komisji Bundestagu, które w latach 1992-98 zajmowały się oceną NRD, a także członkiem rady Fundacji Badań nad Dyktaturą w NRD i rady Urzędu Gaucka (udostępniającego akta Stasi). Był ekspertem podczas kręcenia filmu „Życie na podsłuchu”.