agatka159357
W ogrodzeniu przerośniętym liśćmi nadmiernie zielonymi, tak aby nie było widać koparek, jest tymczasowy zachód słońca. Dlatego pomarańczowe światło przebija nas wszystkich na wylot, a raczej ich wszystkich, bo ja tu jestem nowy, a oni się wszyscy znają i poddają nastrojowi. Ten nastrój przebiera ich w szaty liturgiczne i ustawia w procesje pod ogrodzeniem. Chodzą tak z ponaszywanymi insygniami, krokiem synchronicznym, z podniesionymi głowami, na których mają ważne nakrycia. Boję się podejść do procesji, przeszkodzić im w rytuale, w którym tak dobrze się czują. Ogród odrodzenie dla tych, którzy się tu szczęśliwie znaleźli. Ja się tutaj zgubiłem i nie wiem co dalej. Wysiadłem na złym przystanku, wszedłem tu i patrzę jak sobie jedzą wegetariańskie, na wszelki wypadek, posiłki i bez dodatku czosnku, bo czosnek ekscytuje i powoduje myśli o seksie. Chciałbym przysiąść się do mnicha w pomarańczowym, który siedzi na koparce i je pestki z dyni. - Byłem budowlańcem, pracowałem koparką, ale się zepsuła, teraz jestem wolny i szczęśliwy - Zgubiłem się. Szukam szczęścia, niestety nie miałem nic czego utrata otworzyłaby mi oczy na co innego. - Nie mogę pomóc. Przykro mi. Oświeceni mnie nie potrzebują. Wszyscy są pouśmiechani do siebie, kiedy wchodzi ktoś znajomy, rozpoznają go od razu i witają wylewnie, aż mają łzy w oczach, a każdy, nawet taki, co pewnie wyszedł na moment zatelefonować, podejmowany jest jak ktoś po wielkiej wspaniałej podróży, po długim pobycie gdzie indziej. Od razu spod stolików pojawiają się kawałki bardzo żółtego ciasta i wszyscy jedzą ze smakiem na stolikach, w altankach zaplątanych w liście wijące się po zardzewiałych, metalowych konstrukcjach. Stoły są takie jak kiedyś w smutnych świetlicach, na jednej stalowej nodze z ciężkiej rury, pokryte laminatem, obciągnięte na brzegach gumowym paskiem, który zawsze ponacinany był nożem - po prostu albo w imiona i nazwy klubów piłkarskich. Tutaj to nie przeszkadza. Stoły są w innym kontekście. Ludzie wszystkich wyznań. Wspólne małe miejsce pokojowej koegzystencji. A zanim tutaj wszedłem mijałem ulice całe na czarno-biało, pełne ciężkich ciężarówek i autobusów z szybami zbrojonymi, zaklejonymi czerwonymi taśmami na krzyż (jak św. Andrzeja na przejazdach niestrzeżonych). Na tych ulicach ludzie skakali sobie do oczu, z ciężkiego niezdarnego odbicia, utrudnionego przez rozcinające im dłonie plastikowymi uchwytami (do krwi) ciężkie siaty z mięsem i muchami. Szedłem przez mosty pełne młodych samobójców w chińskich tenisówkach. Widziałem jak się rzucali w wodę pełną ryb, kotów i psów pływających do góry brzuchem. Przez mosty przechodzili starzy ludzie w piżamach, ciągnąc za sobą po betonie szklane butle kroplówek. Niektóre już rozbite i puste. Żołnierze przydeptywali im czasem rurki ciężkimi i przemoczonymi butami, albo dla zabawy łapali butle i wrzucali do rzeki, a one za sobą wciągały krzyczących pacjentów lekko, tak jakby tamci prawie nic nie ważyli - dlatego tutaj uciekłem. Myślałem, że znajdę spokój ale niczego nie mogę znaleźć. Wszystkiego tu jest za dużo i trudno się skupić. Nie wiem od czego zacząć. Jestem cywilizowany, a tutaj nie ma recepcji. Trwają procesje, witanie się i żegnanie, jedzenie żółtego ciasta na stolikach i koparkach. Pogodne uśmiechy nie upiększonym uzębieniem jak w National Geographic. Róże w ogrodzie rozkwitają i rozpływają się w powietrzu, a potem rosną od nowa. Przez środek biegnie strumyk płynący tam i z powrotem jak ślina w ustach. Położyłem się w wysokiej trawie, uważając na róże. Dużo w niej dużych chrząszczy o kolorowych pancerzykach, mieniących się tęczowo. Nie wchodziły na mnie, ale było mi wśród nich ciasno i zdecydowanie za dużo ruchu tych ich ruchliwych nóżek, żeby o nich nie myśleć. Zamknąłem oczy i zakryłem uszy - ziemia wchłonęła mnie dyskretnie, niepostrzeżenie.
Boję się podejść do procesji, przeszkodzić im w rytuale, w którym tak dobrze się czują. Ogród odrodzenie dla tych, którzy się tu szczęśliwie znaleźli. Ja się tutaj zgubiłem i nie wiem co dalej. Wysiadłem na złym przystanku, wszedłem tu i patrzę jak sobie jedzą wegetariańskie, na wszelki wypadek, posiłki i bez dodatku czosnku, bo czosnek ekscytuje i powoduje myśli o seksie.
Chciałbym przysiąść się do mnicha w pomarańczowym, który siedzi na koparce i je pestki z dyni.
- Byłem budowlańcem, pracowałem koparką, ale się zepsuła, teraz jestem wolny i szczęśliwy
- Zgubiłem się. Szukam szczęścia, niestety nie miałem nic czego utrata otworzyłaby mi oczy na co innego.
- Nie mogę pomóc. Przykro mi.
Oświeceni mnie nie potrzebują. Wszyscy są pouśmiechani do siebie, kiedy wchodzi ktoś znajomy, rozpoznają go od razu i witają wylewnie, aż mają łzy w oczach, a każdy, nawet taki, co pewnie wyszedł na moment zatelefonować, podejmowany jest jak ktoś po wielkiej wspaniałej podróży, po długim pobycie gdzie indziej. Od razu spod stolików pojawiają się kawałki bardzo żółtego ciasta i wszyscy jedzą ze smakiem na stolikach, w altankach zaplątanych w liście wijące się po zardzewiałych, metalowych konstrukcjach. Stoły są takie jak kiedyś w smutnych świetlicach, na jednej stalowej nodze z ciężkiej rury, pokryte laminatem, obciągnięte na brzegach gumowym paskiem, który zawsze ponacinany był nożem - po prostu albo w imiona i nazwy klubów piłkarskich. Tutaj to nie przeszkadza. Stoły są w innym kontekście.
Ludzie wszystkich wyznań. Wspólne małe miejsce pokojowej koegzystencji. A zanim tutaj wszedłem mijałem ulice całe na czarno-biało, pełne ciężkich ciężarówek i autobusów z szybami zbrojonymi, zaklejonymi czerwonymi taśmami na krzyż (jak św. Andrzeja na przejazdach niestrzeżonych). Na tych ulicach ludzie skakali sobie do oczu, z ciężkiego niezdarnego odbicia, utrudnionego przez rozcinające im dłonie plastikowymi uchwytami (do krwi) ciężkie siaty z mięsem i muchami. Szedłem przez mosty pełne młodych samobójców w chińskich tenisówkach. Widziałem jak się rzucali w wodę pełną ryb, kotów i psów pływających do góry brzuchem. Przez mosty przechodzili starzy ludzie w piżamach, ciągnąc za sobą po betonie szklane butle kroplówek. Niektóre już rozbite i puste. Żołnierze przydeptywali im czasem rurki ciężkimi i przemoczonymi butami, albo dla zabawy łapali butle i wrzucali do rzeki, a one za sobą wciągały krzyczących pacjentów lekko, tak jakby tamci prawie nic nie ważyli - dlatego tutaj uciekłem.
Myślałem, że znajdę spokój ale niczego nie mogę znaleźć. Wszystkiego tu jest za dużo i trudno się skupić. Nie wiem od czego zacząć. Jestem cywilizowany, a tutaj nie ma recepcji. Trwają procesje, witanie się i żegnanie, jedzenie żółtego ciasta na stolikach i koparkach. Pogodne uśmiechy nie upiększonym uzębieniem jak w National Geographic. Róże w ogrodzie rozkwitają i rozpływają się w powietrzu, a potem rosną od nowa. Przez środek biegnie strumyk płynący tam i z powrotem jak ślina w ustach.
Położyłem się w wysokiej trawie, uważając na róże. Dużo w niej dużych chrząszczy o kolorowych pancerzykach, mieniących się tęczowo. Nie wchodziły na mnie, ale było mi wśród nich ciasno i zdecydowanie za dużo ruchu tych ich ruchliwych nóżek, żeby o nich nie myśleć. Zamknąłem oczy i zakryłem uszy - ziemia wchłonęła mnie dyskretnie, niepostrzeżenie.