bohater dnia codziennego. dlaczego tak uwazasz ze to jest bohater jakimi czynami zasluzyli na to miano na co najmniej na jedna strone a4 dzieki daje naj
" Life is not a problem to be solved but a reality to be experienced! "
© Copyright 2013 - 2024 KUDO.TIPS - All rights reserved.
Każdy pomyśli, że to strażak, policjant, ratownik czy wojskowy, którzy codziennie ryzykują swoje życie by strzec swobód obywatelskich, zabezpieczać nasze bezpieczeństwo i prawo do wolności. Wszyscy z pewnością zasługują na tytuł „Bohatera Dnia Codziennego”. Ja jednak nie o nich chcę pisać, lecz (daję sto procent pewności, że nie zgadniecie) o tych, którzy codziennie walczą by wygrać nie z wrogiem personalnym, lecz tym, który ich ciało wyniszcza. Mówię o walczących z nowotworem. Wielu się poddaje, lecz znam też wielu, którzy walczą do końca. Uważam ich za bohaterów. Bo ileż trzeba mieć odwagi mimo świadomości, że „wyrok został wydany”, podjąć rękawice i walczyć.
Poprosiła mnie koleżanka żony Grażynka bym ją zawiózł do Warszawy do kliniki onkologii na zabieg przyznam się szczerze nie wiem jaki. Zresztą nie to jest istotne. Grażynka już od miesięcy kilku walczy z nowotworem. Niestety przyznać muszę, że nasz bialski szpital, choć wspaniale zarządzany, jeśli chodzi o specjalistów w sprawach onkologicznych chyba należy do ostatnich. Pani doktor, choć wieku dojrzałego powinna się wykazać zdolnościami i umiejętnościami, wykazuje się wręcz przeciwnie sarkazmem i niekulturalnym odnoszeniem się do pacjentów. Nie daj Boże, jeżeli przyznacie się do tego, że leczyliście się wcześniej w Lublinie czy w Warszawie macie przerąbane. Pani doktor tego wam nie wybaczy. Ma jedną wszak zaletę potrafi znieczulić tak, że jeżeli przeżyjesz będziesz w dalszym ciągu cierpieć, bywa częściej, że się jednak przenosisz na lepsze „przyjęcie”. Złe mam także wspomnienia z przychodni szpitalnej, gdzie drugi specjalista ogromnych rozmiarów wspaniałych mego szwagra nie chciał przyjąć na „chemię”, bo dawstwa krwi nie było. Na nic były tłumaczenia wszystkie, że ja nie mogę, bo choruję na cukrzycę, żona ma nadciśnienie i też nie może. Pan doktor był nieugięty, albo będzie dawstwo albo pacjent nieprzyjęty. Tak się zdenerwowałem, że użyłem starych argumentów, że jak na lotnisku było wojsko i krew była potrzebna cały pododdział zorganizowałem byle tylko pomóc, dziś gdy ja pomocy potrzebuję pan doktor ma to gdzieś głęboko, daleko. Tylko pomoc starych i prawdziwych przyjaciół pomogła, że szwagier wylądował na oddziale, nie wiedziałem tylko, że był to wyrok. Położyliśmy w piątek, a niedzieli nie doczekał. Możliwe, że tak było zapisane w niebie, jeżeli inaczej nie moje sumienie to obciąża. Tak więc, kiedy mówimy o leczeniu onkologicznym kochani poruszcie wszystko, niebo i ziemię by walczyć, ale przy wsparciu specjalistów nie „konowałów”, którzy nie mają nic wspólnego z nowoczesną medycyną.
Tak więc jadąc z Grażynką do Warszawy wczesnym rankiem, bo o godzinie dziesiątej miała przyjęcie rozmawialiśmy o tym, jakie mamy doświadczenie w obcowaniu z lekarzami. Oczywiście tylko przypomniałem o moich przejściach i doświadczeniach. Jak się okazało Grazia czytała mój blog i wrażenia z przebywania w szpitalu. Mieliśmy wspólne zdanie, że szpital to nie „miejsce święte”, lecz zakład pracy. Sama raczej niechętnie wspominała jak została przyjęta w bialskim oddziale. W każdym razie była szczęśliwa, że mogła uciec od pani doktor pod inne skrzydła. Podróż szybko minęła i już wkrótce rogatki Warszawy przywitały nas deszczem. Trasą siekierkowska podążaliśmy na Ursynów na ulicę Roentgena gdzie mieści się Centrum Onkologii – Instytut im. Marii Skłodowskiej-Curie w Warszawie. Korków ulicznych właściwie nie było i po minutach kilkunastu byliśmy u celu. Instytut jest ogromny.
Wjazd na teren Centrum Onkologicznego jest strzeżony, trzeba podjechać pod bramkę i pobrać bilet kodowany i dopiero wtedy podnosi się szlaban i opadają kolczatki. Trochę się zdziwiłem, dlaczego takie obostrzenia, lecz jak wjechałem i zobaczyłem ile tu pojazdów – oniemiałem. Parking jest dookoła centrum i żeby znaleźć miejsce krążyłem chyba z minut dwadzieścia nim wreszcie wbrew przepisom zaparkowałem na trawnikach. Grażynce trudno chodzić, tym bardziej nieść bagaże zabrałem więc wszystko i ruszyliśmy szukać gdzie nas przyjmą. Wiedzieliśmy, że nie trzeba już wejściem głównym, bo dziewczę jest już zarejestrowane jest tylko kwestia przyjęcia. Jakimś wejściem bocznym szukaliśmy „Ruchu Pacjentów B”. Kiedy weszliśmy powtórnie oniemiałem. Niech się Dworzec Centralny wypcha swym rozmachem w porównaniu do Centrum jest marnym placem. Nie chodzi o budynek tylko o tłumy. Tylu ludzi w jednym miejscu w życiu nie widziałem. Wszyscy gdzieś się spieszą jakieś punkty z numerkami. Wyświetlacze przy okienkach, więc się wcale nie zdziwiłem, kiedy Grażynka powiedziała, że nie wie gdzie jest i gdzie iść trzeba. Zaproponowałem by na krzesełku odpoczęła sam widząc informację podszedłem się zapytać. Buzię otworzyłem i dostałem po uszach od niskiej siostry, że się wpycham. Przeprosiłem grzecznie, że nie zauważyłem i oczywiści miejsca użyczam. Biały fartuch emocji nie oddaje, ale żebyście widzieli tę twarzyczkę, która za słowa niezauważenia, prawie mnie do poziomu sprowadziła. Kiedy przyszła moja kolej siostra w okienku poprosiła mnie o numerek, czym mnie zaskoczyła. Powiedziałem, że owszem, ale nie przy ludziach, czym ogromnie ją rozbawiłem. Poprosiłem, żeby już bez formalności powiedziała mi gdzie „Ruch B” pacjentów się odbywa. Wskazówki i obrany kierunek wkrótce zaowocował, bo Grażynka przypomniała sobie, że już tutaj była. Jak w każdym szpitalu kolejki, ale wcześniej trzeba się zaanonsować wiec czekaliśmy krótko tak około godzinki chyba. Siedząc w skupieniu, ona przerażona, ja próbujący uwagę odwrócić od stresu o zaangażowaniu personelu w tym szpitalu opowiadać. Jednakże gdzieś w środku głos głośno krzyczał, – „Dlaczego Świat jest tak niesprawiedliwy i takich wspaniałych ludzi, zwłaszcza pięknych kobiet (Panowie wierzcie mi trudno było oczy oderwać) tak doświadcza”. Oczekiwanie się skończyło i siostra zabrała grupę około dwudziestu osób do odległych o metrów dwadzieścia pomieszczeń przebieralni i przyjęcia. Grazia się przebrała no i ja z bagażem na oddział za siostrą zmierzaliśmy. Kiedy dotarliśmy na miejsce siostra w pierwszej chwili nie chciała mnie wpuścić, bo byłem w odzieniu wierzchnim, ale sprawę przemyślała, że sama będzie musiała nieść bagaże, więc mnie wpuściła. Wkroczyliśmy na oddział, ja oczywiście z bagażem. Oddział pełen przepychu, świeżości i co dziwne zainteresowania i serdeczności personelu. Pożegnałem się z Grażynką i udałem się na parking by odszukać w tym tłumie pojazdów swój samochód. Kilkanaście minut trwało nim znalazłem, potem wyjazd do barierki i tu się okazuje, że limit czasu przekroczyłem i muszę jechać do kasy odległej o metrów pięćset. Uiszczenie opłaty w wysokości ośmiu złotych pozwoliło mi na opuszczenie centrum i spuszczenie powietrza, że jestem już poza tym.
Jazda do dzieci na Wolę pozwoliła mi przemyśleć całą sprawę. Wszyscy słyszymy o akcji darmowej mammografii oraz innych akcjach mających nam pomóc we wczesnym wykrywaniu „Raka” ja mam jednak inną propozycję. Niech każdy mąż sam oraz ze swą żoną zgodnie z przyjętą tradycją od jakiegoś czasu w szkołach utworzoną zrobić „Otwarte Dni Szpitala”, by każdy mógł na własne oczy zobaczyć oraz posłuchać tych, którzy walczą i doznać porady, że trzeba się „sprawdzać” i być przygotowanym. Drugi pomysł to media, które problem znają promują akcje, ale nic nie wspominają o „Bohaterach Dnia Codziennego”, którzy walczą i z pewnością nie wszyscy chcą by ich pokazywano, ale też są i tacy, którzy chcą przekazać swoje doświadczenie i ostrzec przed popełnieniem błędu. Słusznym byłoby przedsięwzięcie by jakaś stacja telewizyjna zrobiła reportaż i problem bardziej przybliżyła.