Wymowne i swoiście piękne jest to, że (jak zauważa św. Marek) niewidomy zrzucił ze siebie płaszcz, zerwał się i przyszedł do Jezusa. Uderza jego pośpiech i to, że użył całej swej energii, by jak najszybciej dotrzeć do Jezusa. Można powiedzieć, że mając najlepsze przeczucia, biegł ku nowemu rodzajowi życia, które da mu Jezus...
Nasze wejście w rekolekcje Ignacjańskie ma w sobie coś (a może nawet bardzo dużo) z różnych zachowań Bartymeusza, także tych: zrzucił płaszcz, zerwał się, przyszedł do Jezusa... A zrzucić płaszcz – to (oprócz sensu dosłownego) zrzucić czy porzucić te wszystkie postawy i nawyki, które odwodzą od Jezusa i utrudniają pójście Jego drogą, razem z Nim do Ojca.
Pewną (nawet znaczną) pracę duchową wykonujemy w czasie rekolekcji. Czy jednak narasta w nas gotowość (i troska o to), by także po rekolekcjach (za tydzień, za miesiąc, za rok) zrzucać płaszcz nawyków starego człowieka w nas? Dobrze wiemy (przeczuwamy), że niełatwo jest codziennie rozstawać się z tym, co stary człowiek w nas pamięta jako rzecz przyjemną i korzystną, choć według Dekalogu i Ewangelii wysoce niepoprawną, niemoralną. Św. Paweł powie, że co się tyczy poprzedniego sposobu życia – trzeba porzucić dawnego człowieka, który ulega zepsuciu na skutek zwodniczych żądz, odnawiać się duchem w waszym myśleniu i przyoblec człowieka nowego, stworzonego według Boga, w sprawiedliwości i prawdziwej świętości (Ef 4, 22-24).
Nie jest to łatwe i proste, ale jest możliwe, gdyż mamy wolną wolę, a ta wrażliwa jest i skierowana ku Dobru, ku dobru prawdziwemu. Jezus Chrystus czyni naszą zniewoloną wolę na powrót wolną dla Boga! O pogłębienie wolności człowieka wewnętrznego w nas – gorąco Jezusa prośmy, wołając dziś i często, jak wielu wołało na kartach Ewangelii: Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną!
0 votes Thanks 0
sa331
Sądzę, że jedną z przeszkód, które nie pozwalają nam być naprawdę sobą i odnaleźć własnej drogi, jest to że nie zdajemy sobie sprawy, jak dalece jesteśmy ślepi. Gdybyśmy wiedzieli, że jesteśmy ślepi, jakże usilnie szukalibyśmy uzdrowienia! Prawdopodobnie szukalibyśmy zdrowia, jak Bartymeusz, u ludzi: lekarzy, kapłanów, uzdrowicieli, a następnie, straciwszy zaufanie do książąt i synów ludzkich, w których nie masz zbawienia, zwrócilibyśmy się może do Boga. Ale tragedia na tym polega, że nie rozpoznajemy swej ślepoty — zbyt wiele rzeczy narzuca się naszym oczom abyśmy mogli uświadomić sobie rzeczy niewidzialne, na które właśnie oślepliśmy. Żyjemy w świecie rzeczy, które zagarniają naszą uwagę i same się nam zalecają, tak że nie potrzebujemy ich nawet oceniać — po prostu są tu oto, pod ręką, gotowe do użycia. Rzeczy niewidzialne nie zalecają się nam same, nie rzucają się nam w oczy — musimy ich szukać i odkrywać je. Świat zewnętrzny żąda naszej uwagi — Bóg zabiega o nas inaczej. Przypominam sobie słowa pewnego starego mnicha, który mi kiedyś powiedział: „Duch Święty to taki duży, bardzo płochliwy ptak, który usiadł gdzieś niedaleko ciebie. Kiedy zauważysz, że się zbliża nieśmiało, strzeż się Go spłoszyć. Nie ruszaj się. Pozwól, by sam przyszedł do cielne". To pewnie nasunie ci zarazem skojarzenia ze zstąpieniem Ducha Świętego w postaci gołębicy. Obraz ptaka zniżającego lot, płochliwego, a zarazem gotowego się nam powierzyć, jest obrazem objawionym i pełnym znaczenia. Pewien Japończyk jednak wyraził kiedyś wątpliwość: „Rozumiem, o co chodzi, kiedy w religii chrześcijańskiej mówi się o Ojcu i o Synu, ale nie rozumiem znaczenia czcigodnego ptaka". Aby kontynuować przez chwilę tę symbolikę nieśmiałości, serca, które się oddaje, ale nigdy nie prostytuuje, zajrzyjmy do Małego Księcia Antoine de Saint-Exupery'egó, gdzie lis opisuje Małemu Księciu, jak powinien go oswajać: musi być bardzo cierpliwy, siadać w pewnej odległości i spoglądać nań kątem oka, nic nie mówić, ponieważ słowa są przyczyną nieporozumień. I każdego dnia powinien przysuwać się trochę bliżej, aż wreszcie zostaną przyjaciółmi. Postaw Boga w miejscu lisa i oto masz obraz miłującej, nieskalanej płochliwości, powściągliwej, która oddając się nie pomiata sobą. Bóg nie zaakceptuje gładkich, ugrzecznionych stosunków ani nie będzie narzucał swojej obecności — ofiarowuje ją, lecz tylko wtedy gdy. zostaje przyjęta na tych samych warunkach, przez tak samo pokorne, miłujące serce, aby odtąd obydwa, nieśmiało, bojaźliwie szukały się nawzajem, z głębokim obopólnym szacunkiem i dyskrecją, zgłębiając świętość i niezwykłe piękno wzajemnej miłości. Świat zewnętrzny sam się nam narzuca. Świat wewnętrzny może być odczytany, ale nigdy hałaśliwie nie zwraca na siebie uwagi. Musimy postępować łagodnie i ostrożnie, obserwować świat wewnętrzny jak ptasznik na czatach, który zajął pozycję w lesie czy w polu, milczący, lecz napięty, spokojny, ale bystry i czujny. Tę postawę skupionej uwagi, która pozwala spostrzegać to, co inaczej umknęłoby naszej świadomości, ładnie wyraża stary wierszyk dla dzieci:
Żyła sobie na dębie stara, mądra sowa. Coraz więcej widziała, lecz nie rzekła słowa. A im mniej mówiła, tym słyszała więcej. Czemuż nie naśladować mądrości ptaszęcej?
Oślepieni światem rzeczy zapominamy, że nie zawiera on tych głębi, które człowiek zdolny jest odkryć. Człowiek jest mały i wielki jednocześnie. Kiedy umieszczamy siebie na skali wielkości wszechświata — nieskończenie ogromnych i nieskończenie znikomych — widzimy siebie jako drobinę kosmicznego pyłu, ulotną, znikającą, bez żadnego znaczenia. Ale kiedy zwrócimy się do wewnątrz, widzimy, że nic z tych rzeczy niezmierzonych nie jest dostatecznie wielkie, by nas wypełnić. Cały świat stworzony pada jak ziarno piasku w głębinę naszego bytu, jesteśmy zbyt obszerni, by nas wypełnił i nasycił. Jedynie Bóg, który nas stworzył dla siebie, na swoją miarę, może tego dokonać. Według słów Anioła Ślązaka: „Jestem wielki jak Bóg — a On jest mały jak ja". Świat rzeczy ma swoją gęstość, nieprzenikliwość, ciężar i masę, ale nie ma głębi. Zawsze możemy wnikać do serca rzeczy i kiedy osiągniemy punkt najgłębszy, jest on kresem i nie ma żadnego sposobu, by sięgnąć dalej, w nieskończoność. Środek koła jest jego punktem najbardziej wewnętrznym i kiedy chcemy wyjść poza niego, dotrzemy tylko do powierzchni po przeciwnej stronie obwodu. Pismo Święte mówi o głębi ludzkiego serca — nie jest to głębia, którą by można zmierzyć. Prawdziwą naturą serca jest bezmiar, przekraczający ograniczenia jakiejkolwiek miary. Jego głębia jest zakorzeniona w bezmiarze samego Boga. I tylko wówczas, gdy zrozumiemy różnicę między obecnością, która się narzuca, a obecnością, której musimy szukać przeczuwając ją w swoim sercu, gdy zrozumiemy różnicę między ciężką, nieprzejrzystą, gęstą masą świata wokół nas i naszą ludzką głębią, którą wyłącznie Bóg może napełnić, a ponadto gdy dostrzeżemy także głębię każdej rzeczy stworzonej, której powołaniem jest, aby stała się miejscem objawienia Bożej obecności, wówczas dopiero możemy i zacząć nasze poszukiwania, spostrzegłszy, że to co widzialne zaślepiło nas i że ta ślepota przeszkadza nam uchwycić to, co niewidzialne. Być ślepym na niewidzialne, to być świadomym tylko tego, co da się uchwycić, to być na zewnątrz, poza pełnią wiedzy, poza doświadczeniem całej rzeczywistości tego świata, którego prawdziwa realność jest w Bogu i w którego sercu jest Bóg. Ślepiec Bartymeusz był tego właśnie świadomy, ponieważ dzięki ślepocie fizycznej świat widzialny go nie napastował. Mógł krzyczeć w ostatecznej rozpaczy wyczuwając z całą, rozpaczliwą nadzieją, że zbawienie przechodzi obok niego, ponieważ czuł się odrzucony. Powodem tego, że my wszyscy przeważnie nie potrafimy tak wołać do Boga, jest to że nie uświadamiamy sobie, jak dalece jesteśmy odcięci od całkowitej wizji świata — wizji, która gwarantuje pełną realność światu widzialnemu. Obyśmy potrafili nauczyć się być ślepymi na to, co widzialne, aby móc wejrzeć głębiej, w to co niewidzialne w nas i wokół nas, w to co przenika wszystkie rzeczy swą obecnością! Ślepota bywa wieloraka. U świętych— ale nie u nas — może wynikać z oślepienia zbyt wielkim światłem. Święty Symeon Nowy Teolog mówiąc o Bożej ciemności powiada, że jest nadmiarem światła, tak że ktokolwiek w nią wkroczył, stał się niewidomym od jej blasku. Może to być ślepota otwartych oczu. Tołstoj w Wojnie i pokoju opowiada o Piotrze Biezuchowie, który patrząc w szeroko otwarte, piękne oczy Heleny widział w nich tylko siebie uwolnionego od wszystkich błędów, takiego jakim ona, naiwna, go widziała. Patrzył w jej oczy i widział tylko siebie, pomijając ją całkowicie! I my tak postępujemy, nawet mając do czynienia z rzeczami. Zwracając się na przykład w stronę okna możemy skupić spojrzenie na samej szybie okiennej, na własnym zamazanym odbiciu albo na widoku za oknem. Możemy patrzeć obojętnie i bezmyślnie, jak przechodnie na ewangelicznego Bartymeusza. Możemy patrzeć oczyma pożądania, jak ów żarłok Dickensa, który widząc stado na łące potrafił tylko pomyśleć: „Oto żywe befsztyki!" Możemy patrzeć oczyma nienawiści, spojrzeniem straszliwie wyostrzonym, ale z diabelską bystrością, widząc tylko samo zło, złośliwą karykaturę rzeczywistości. I w końcu możemy patrzeć oczyma miłości, sercem czystym, które widzi Boga i Jego obraz w każdym człowieku, nawet jeśli jest to obraz zamglony docierając wzrokiem poprzez mylne pozory i sprzeczne doświadczenia do prawdziwego, głębokiego, tajemniczego ludzkiego „ja". Bo z patrzeniem jest tak, jak to powiedział lis Małemu Księciu: „Widzi się dobrze tylko sercem, najważniejsze jest niewidoczne dla oczu". Musimy zrozumieć, że głębia rzeczy, ich bezmiar, wołanie wieczności całego świata, umyka naszej świadomości, że potrafimy sobie uprzytomnić ten wymiar rzeczywistości w pewnego rodzaju pierwotnym, zalążkowym doświadczeniu, jeśli żywimy pewność istnienia świata niewidzialnego. Taką pewność możemy żywić dzięki wierze, z mocnym przekonaniem, że to czego nie dostrzegamy oczyma, jest najbardziej realne, obecne i warte oglądu, będąc ukryte poza powierzchnią rzeczy widzialnych, w ich sercu, w ich tajemniczej istocie. Taki akt wiary oznacza uznawanie świadectwa tych, którzy są świadomi świata niewidzialnego, nawet jeśli jesteśmy w stanie traktować to świadectwo jedynie jako hipotezę roboczą, tymczasową i prowizoryczną, pozwalającą na dalsze penetracje. Bez niego jednak żadne dociekanie niewidzialnego nie będzie możliwe. Nie rozpoczniemy poszukiwań, jeśli z góry, a priori, jesteśmy przeświadczeni, że nic nie znajdziemy, bo nic takiego nie istnieje. Musimy więc uznać doświadczenia nie jednego, lecz wielu, a nawet milionów ludzi, którzy w ciągu dziejów, w ramach chrześcijaństwa i poza nim, doświadczyli niewidzialnego i dali świadectwo jego istnieniu. Musimy też, jak sądzę, poszerzyć horyzonty naszego widzenia i rozumienia życia w ogóle. Żyjemy dziś w stanie iluzji mniemając, iż wszystko co nie jest racjonalne, jest tym samym wątpliwe. A jednak psychologia pokazała nam, że w wewnętrznym życiu człowieka decydującą rolę odgrywają czynniki irracjonalne. Kiedy mówię „irracjonalne", nie rozumiem przez to, że są one sprzeczne z rozumem. Istnieje na przykład rozległa dziedzina ludzkiej miłości, czy to w przyjaźni, czy to w rodzinie, czy w takiej miłości, która wydobywa z tłumu i wyróżnia tego jedynego, unikalnego człowieka i zmienia dla nas cały porządek świata. Jak się wyraził jeden z greckich pisarzy: „Zanim człowiek spotka i pokocha tę dziewczynę, która stanie się jego narzeczoną, otoczony jest wieloma mężczyznami i kobietami, ale kiedy odkryje ukochaną, od tego momentu istnieje dla niego ona, a inni to tłum". Doświadczenie to, tak bogate i skomplikowane, i tak powszechne, należy do porządku irracjonalnego w tym sensie, że nie może być sfabrykowane przez rozum. Kochać kogoś, to nie roztrząsać rozumowo argumenty „za" i „przeciw" — to przeżywać bezpośrednio i doświadczać faktu, który narzuca się sam przez się i drąży nasze „ja" zbyt głęboko, abyśmy byli zdolni posługiwać się argumentami racjonalnymi. To samo w doświadczeniu piękna, czy to muzyki, czy sztuk plastycznych, doświadczeniu, które przenika przez oczy lub uszy. Nie polega ono na sumowaniu racji przemawiających na rzecz uznania i podziwu dla jakiegoś dzieła sztuki. Jeśli chcemy podzielić z kimś nasze doświadczenie piękna utworu muzycznego, rzeźby, architektury, czy malarstwa, zaczynamy go nakłaniać słowami Chrystusa, który mówił do swoich pierwszych uczniów: „Pójdźcie i zobaczcie!" Z całą pewnością nie zaczniemy od słów: „Najpierw wyjaśnię ci całe piękno tego dzieła sztuki, a kiedy je już zrozumiesz, wówczas pozwolę ci go doświadczyć". W tych dwóch pierwszych doświadczeniach miłości i piękna spostrzegamy, że zostaliśmy postawieni przed kimś lub czymś, co mogło być przez nas przeoczone, co mogliśmy latami pomijać, a może i nigdy nie zauważyć. W grupie ludzi dziewczyna i młody mężczyzna są częścią tłumu. I nagle pewnego dnia zaczynają siebie dostrzegać. Coś się wydarzyło, jakby promień światła prześwietlił ciemny dotąd witraż. Bez niego wyglądał jak pokreślona czarnymi liniami plama jednolicie szarego tła — kawałek ściany. Raptem nastąpiła iluminacja, powstało piękno, zrodziło się znaczenie, wyrosła jakaś treść. Teraz widzimy witraż. Promień słońca jest efemeryczny, wyczerpie się u schyłku dnia albo nawet za chwilę, ale ktokolwiek zobaczył oświetlone nim okno, wie, że nie jest ono szarą plamą, lecz witrażem, który może czasem stać się niewidzialny. Pewność przeważa nad sprawdzalnością — i to właśnie nazywamy wiarą. Wiem "teraz, że całe to piękno, które raz dostrzegłem, istnieje naprawdę, chociaż wydaje się niekiedy, że zgasło. Na dwa sposoby można teraz oglądać owo okno w świetle przeżytej wizji. Jak wszelkie objawienia, ma ona sens dwojaki: piękno witraża zostało ukazane dzięki prześwietlającemu okno promieniowi słońca, ale i witraż ujawnił jednocześnie ów promień, który bez niego pozostałby niedostrzeżony. Dwoje ludzi spotyka się i objawia się sobie nawzajem, oglądając siebie jakby w wewnętrznym prześwietleniu łaską, w całym blasku rzeczywistości Bożej, takimi jakimi widzi ich Bóg. A kiedy blask przygasa, ci dwoje mogą zachować pamięć i pewność wizji objawionej im tylko dlatego, że Bóg rozświetlił ich głębie i okazał je im nawzajem. Najczęściej jednak, zobaczywszy się w tej Bożej glorii zapominamy, że ją oglądaliśmy dzięki światłu nie od nas pochodzącemu i wyobrażamy sobie w swej głupocie, że owo piękno jest właściwością samej osoby, na której się objawiło. To co było witrażem, staje się idolem, a objawienie traci swą przejrzystość i staje się murem, poza którym już nic nie widzimy. Wiemy o tym aż nadto dobrze — cała literatura dostarcza wystarczająco wielu przykładów, jak ulotne przeżycie wizji może się przekształcić w idolatrię, którą nazywa się namiętnością i czyni wdzięcznym przedmiotem fabuł powieściowych we wszystkich krajach i językach. Zanim nie nauczymy się zachowywać przeżycia wizji wraz z całym bogactwem dwustronnej współzależności objawiającego i objawionego; dopóki z uporem będziemy przekształcać w idole to, co Bóg nam objawia jako piękno swojej sztuki, dotąd każdą sposobność do objawienia zmienimy w okazję do utraty widzenia w ogóle. Bo kochając dziewczynę, czynimy z niej idola, bo dostrzegłszy piękno drzewa na tle nieba, zaskoczeni, że go poprzednio nie zauważyliśmy, czcimy samo drzewo, ignorując złożony splot rzeczy i zdarzeń składających się na wyjątkowe warunki objawienia czegoś, co nie mogło być dotąd spostrzeżone. A tak postępując, nigdy w najmniejszym stopniu nie dowiemy się, nawet na czysto naturalnym poziomie, w czysto ludzkiej płaszczyźnie, na czym polega ów nowy, dodatkowy wymiar rzeczywistości i nadal będziemy się poruszać i żyć w dwóch tylko wymiarach: czasu i przestrzeni. Musimy zaakceptować to co unikalne w doświadczeniu miłości, by odkryć i ocalić to odkrycie piękna ludzkiego i piękna rzeczy. A odkrywszy ów unikalny wymiar, który przekracza wszelkie miary rozumu i może być wprawdzie przez rozum badany, ale nigdy nie będzie jego wytworem, możemy dopiero powoli zacząć się zbliżać do odkrywania śladów Boga. W chwili gdy zdajemy sobie sprawę, że jesteśmy ślepi i dlatego pozostajemy na zewnątrz królestwa, możemy się zająć swoim stosunkiem do niego i do Boga — badać ów stosunek w całej jego realności, nie karmiąc się złudzeniami. Przedstawmy więc sobie nas samych, stojących na ulicy, wyrzuconych za drzwi z wiecznego mieszkania, zziębniętych, próbujących ogrzać sobie ręce przy ogniu rozpalonym po drugiej stronie drzwi, usiłujących uczestniczyć w życiu, które pozostaje stale dla nas nieosiągalne i wyobrażających sobie przy tym, że mdła iskierka, która się w nas od czasu do czasu rozżarza, jest już całym królestwem, jakie tu i teraz da się osiągnąć. Ale to nieprawda. To jeszcze nie jest królestwo — to zaledwie zadatek życia, obietnica, wezwanie, złożone w nas po to, byśmy trwali w nadziei stojąc tam, gdzie Ewangelia każe nam rozpoczynać naszą podróż — przed drzwiami stale dla nas zamkniętymi, do których nieustannie kołaczemy, aż zostaną otwarte. Musimy trwać w gotowości wobec misterium niedostępnego jeszcze dla nas, musimy wołać, krzyczeć do Boga, szukać drogi tak długo, aż rozpostrze przed nami swój szlak wiodący wprost ku niebu. I trwać tak z niezachwianą pewnością, że Bóg w stosownym czasie spełni nasze modlitwy. Celowo nie powiedziałem: „wysłucha", ponieważ Bóg słucha nas zawsze, chociaż nie zawsze daje nam zauważalną odpowiedź. Bóg nie jest głuchy na nasze modlitwy, ale my nie zawsze jesteśmy zdolni zrozumieć znaczenie Bożego milczenia, które jest odpowiedzią na nasz krzyk. Jeśli pojęliśmy już przynajmniej to, że jesteśmy za drzwiami, na zewnątrz, to możemy też pojąć i zmierzyć nasze ludzkie osamotnienie, a także odległość, jaka nas dzieli od źródła radości, do której jesteśmy powołani, od pełni, którą nam Bóg ofiarowuje. I możemy jednocześnie docenić — a jest to niezwykle ważne — jak jesteśmy obdarowani wbrew swojej nieskończonej nędzy. Wiemy tak niewiele o rzeczach Bożych, tak słabo jeszcze żyjemy Jego życiem, a jednak co za bogactwo otwiera się przed nami przez jedno mgnienie przeczucia obecności, wiedzy i komunii — w błysku, który zapala się nagle w sercu ciemności, jaką jesteśmy my sami! Skoro owa ciemność potrafi być tak bogata w światło, skoro nieobecność może tak jaśnieć obecnością, skoro nieśmiały zalążek życia może błyszczeć taką pełnią, to z jakąż nadzieją, z jakimż uniesieniem radości powinniśmy stanąć pod owymi zamkniętymi drzwiami, żywiąc szczęśliwe przeświadczenie, że pewnego dnia drzwi się nam otworzą i doświadczymy wybuchu takiej pełni życia, jakiej nie potrafimy jeszcze w sobie pomieścić. Nie znaczy to, że powinniśmy zawsze poszukiwać obecności Bożej na drodze postrzeżeń ani też zawsze się spodziewać, że się nam objawi w sposób rozpoznawalny. Ewangelia daje nam dostateczną liczbę przykładów, które wyraźnie pokazują, jak dalecy jesteśmy od rozumienia świętości i majestatu Boga, jak rzadko zdumiewamy się Nim, i dlatego wypatrywanie Jego obecności wydaje się nam czymś całkiem naturalnym, podczas gdy naprawdę powinniśmy nieśmiało prosić Boga, pokładając nadzieję w tym co niemożliwe, by nas przemienił i nawrócił, zanim zaczniemy oczekiwać, że się znajdziemy w Jego zatrważającej obecności. Każde bowiem spotkanie z Bogiem, w większym lub mniejszym stopniu, jest już zapowiedzią Sądu Ostatecznego — znaleźć się twarzą w twarz z Bogiem żywym jest czymś w rodzaju śmierci, czymś sprowadzającym straszliwe konsekwencje. Spotkać Boga, to przejść „kryzys", a greckie słowo krisis to tyle co „ostateczna próba" — sąd. Stając w obecności Boga jesteśmy potępieni albo zbawieni, a zależy to od tego, co chowamy w swoim sercu i jakie świadectwo wydaje o nas nasze własne życie. Oto dlaczego prorocy Starego Testamentu — można by tu cytować wiele fragmentów — tak często narzekali: „Biada mi, widziałem Boga, umrę!" Bo jest to więcej niż może znieść dusza ludzka, zanim nie zostanie wszczepiona w życie samego Boga w Chrystusie. Jest rzeczą nierozważną szukać spotkania, zanim się do niego dostatecznie nie dojrzało. Oto dlaczego całe nauczanie Kościoła Prawosławnego dotyczące modlitwy i życia ostrzega nas: „Nie szukaj doświadczeń mistycznych, proś Boga w akcie adoracji z takim skupieniem uwagi i wiary na jakie cię stać, z taką nadzieją i pragnieniem, jakie są w twojej mocy, proś, aby cię przemienił, urobił i przygotował, byś mógł „pewnego dnia” Go spotkać". I jest to czymś głęboko zakorzenionym w Ewangelii: przypomnij sobie choćby połów ryb. Piotr zabiera Jezusa do swojej łodzi po tym, jak przemawiał On do tłumów, ale mimo iż był przy tym obecny, Piotr nie dostrzega Jego majestatu. Pan poleca uczniom wypłynąć na głębię i zarzucić sieć. Piotr odpowiada: „Trudziliśmy się całą noc i nic nie złowiliśmy, ale na Twoje słowo uczynię, jak każesz". Zarzuca sieć i nie może jej wyciągnąć! Prosi, aby inni rybacy na sąsiednich łodziach pomogli mu i wówczas dopiero zaczyna rozumieć, co się dzieje — wprawdzie jeszcze nie całkowicie, dopóki Ojciec Niebieski nie objawi mu, że Chrystus jest Synem Boga Żywego — ale dostrzega, że oto jest w obecności czegoś czy kogoś większego niż wszystko, co jest w stanie pojąć. Zostaje porażony lękiem, upada do stóp Jezusa i krzyczy: „Odejdź ode mnie, bo jestem grzesznym człowiekiem!" I w tym momencie ma przebłysk intuicji — spostrzega majestat Tego, który od dawna był wśród nich obecny. A postrzegając jednocześnie, kim jest sam, błaga, by Jezus od niego odstąpił. Czy często nam się zdarza, w chwilach pogłębionej modlitwy, kiedy jesteśmy świadomi, kim jest Bóg, czym jest Jego świętość i wielkość, że mówimy: „Panie, odstąp ode mnie, nie jestem godny tej bliskości, którą mnie obdarzasz"? Czy nie częściej raczej prowokujemy Boga, wymuszamy na Nim tę bliskość i domagamy się intymności, do której On nie dąży, narzucamy się Mu, żądając otwarcia drzwi, które On trzyma jeszcze zamknięte? Przypomnijmy sobie także historię setnika, który błagał Chrystusa o uzdrowienie swego sługi: „Przyjdę i uzdrowię go" — powiada Jezus. „O nie", odpowiada setnik, „nie fatyguj się, Panie, sam. Ja też przecież mam ludzi pod swoją władzą i rozkazuję im, a oni są mi posłuszni. Wystarczy, że powiesz słowo, a mój sługa wyzdrowieje". Czy taka jest i nasza postawa? Czy mamy takie samo poczucie taktu względem Boga, by nie zmuszać Go do przyjścia? Słowo wystarczy — więcej nam nie trzeba. Czy respektujemy suwerenną wolność Boga i czy wielbimy jej wielkość? Czy jesteśmy przekonani, na mocy wewnętrznej pewności, że Jego słowo staje się życiem dla tych, do których zostało skierowane? Gdybyśmy tylko zdawali sobie sprawę, że przez własną ślepotę znaleźliśmy się poza królestwem, poza obecnością, pokornie pukalibyśmy do drzwi, szukali drogi, wołali do Pana, a nie domagali się grubiańsko: „Otwórz nam zaraz, nie mamy cierpliwości czekać, pokaż nam się teraz, bo już nam się dłuży czekanie!" Właśnie dokładnie tak mamy zwyczaj się zachowywać. W ciągu dwudziestu czterech godzin potrafimy wykroić może pół godziny, by je poświęcić Panu i dziwimy się że w chwili, gdy wymawiamy słowa: „W Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego", Trójca Święta w całym swym majestacie nam się nie objawia!
Wymowne i swoiście piękne jest to, że (jak zauważa św. Marek) niewidomy zrzucił ze siebie płaszcz, zerwał się i przyszedł do Jezusa. Uderza jego pośpiech i to, że użył całej swej energii, by jak najszybciej dotrzeć do Jezusa. Można powiedzieć, że mając najlepsze przeczucia, biegł ku nowemu rodzajowi życia, które da mu Jezus...
Nasze wejście w rekolekcje Ignacjańskie ma w sobie coś (a może nawet bardzo dużo) z różnych zachowań Bartymeusza, także tych: zrzucił płaszcz, zerwał się, przyszedł do Jezusa... A zrzucić płaszcz – to (oprócz sensu dosłownego) zrzucić czy porzucić te wszystkie postawy i nawyki, które odwodzą od Jezusa i utrudniają pójście Jego drogą, razem z Nim do Ojca.
Pewną (nawet znaczną) pracę duchową wykonujemy w czasie rekolekcji. Czy jednak narasta w nas gotowość (i troska o to), by także po rekolekcjach (za tydzień, za miesiąc, za rok) zrzucać płaszcz nawyków starego człowieka w nas? Dobrze wiemy (przeczuwamy), że niełatwo jest codziennie rozstawać się z tym, co stary człowiek w nas pamięta jako rzecz przyjemną i korzystną, choć według Dekalogu i Ewangelii wysoce niepoprawną, niemoralną. Św. Paweł powie, że co się tyczy poprzedniego sposobu życia – trzeba porzucić dawnego człowieka, który ulega zepsuciu na skutek zwodniczych żądz, odnawiać się duchem w waszym myśleniu i przyoblec człowieka nowego, stworzonego według Boga, w sprawiedliwości i prawdziwej świętości (Ef 4, 22-24).
Nie jest to łatwe i proste, ale jest możliwe, gdyż mamy wolną wolę, a ta wrażliwa jest i skierowana ku Dobru, ku dobru prawdziwemu. Jezus Chrystus czyni naszą zniewoloną wolę na powrót wolną dla Boga! O pogłębienie wolności człowieka wewnętrznego w nas – gorąco Jezusa prośmy, wołając dziś i często, jak wielu wołało na kartach Ewangelii: Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną!
Aby kontynuować przez chwilę tę symbolikę nieśmiałości, serca, które się oddaje, ale nigdy nie prostytuuje, zajrzyjmy do Małego Księcia Antoine de Saint-Exupery'egó, gdzie lis opisuje Małemu Księciu, jak powinien go oswajać: musi być bardzo cierpliwy, siadać w pewnej odległości i spoglądać nań kątem oka, nic nie mówić, ponieważ słowa są przyczyną nieporozumień. I każdego dnia powinien przysuwać się trochę bliżej, aż wreszcie zostaną przyjaciółmi. Postaw Boga w miejscu lisa i oto masz obraz miłującej, nieskalanej płochliwości, powściągliwej, która oddając się nie pomiata sobą. Bóg nie zaakceptuje gładkich, ugrzecznionych stosunków ani nie będzie narzucał swojej obecności — ofiarowuje ją, lecz tylko wtedy gdy. zostaje przyjęta na tych samych warunkach, przez tak samo pokorne, miłujące serce, aby odtąd obydwa, nieśmiało, bojaźliwie szukały się nawzajem, z głębokim obopólnym szacunkiem i dyskrecją, zgłębiając świętość i niezwykłe piękno wzajemnej miłości.
Świat zewnętrzny sam się nam narzuca. Świat wewnętrzny może być odczytany, ale nigdy hałaśliwie nie zwraca na siebie uwagi. Musimy postępować łagodnie i ostrożnie, obserwować świat wewnętrzny jak ptasznik na czatach, który zajął pozycję w lesie czy w polu, milczący, lecz napięty, spokojny, ale bystry i czujny. Tę postawę skupionej uwagi, która pozwala spostrzegać to, co inaczej umknęłoby naszej świadomości, ładnie wyraża stary wierszyk dla dzieci:
Żyła sobie na dębie stara, mądra sowa.
Coraz więcej widziała, lecz nie rzekła słowa.
A im mniej mówiła, tym słyszała więcej.
Czemuż nie naśladować mądrości ptaszęcej?
Oślepieni światem rzeczy zapominamy, że nie zawiera on tych głębi, które człowiek zdolny jest odkryć. Człowiek jest mały i wielki jednocześnie. Kiedy umieszczamy siebie na skali wielkości wszechświata — nieskończenie ogromnych i nieskończenie znikomych — widzimy siebie jako drobinę kosmicznego pyłu, ulotną, znikającą, bez żadnego znaczenia. Ale kiedy zwrócimy się do wewnątrz, widzimy, że nic z tych rzeczy niezmierzonych nie jest dostatecznie wielkie, by nas wypełnić. Cały świat stworzony pada jak ziarno piasku w głębinę naszego bytu, jesteśmy zbyt obszerni, by nas wypełnił i nasycił. Jedynie Bóg, który nas stworzył dla siebie, na swoją miarę, może tego dokonać. Według słów Anioła Ślązaka: „Jestem wielki jak Bóg — a On jest mały jak ja".
Świat rzeczy ma swoją gęstość, nieprzenikliwość, ciężar i masę, ale nie ma głębi. Zawsze możemy wnikać do serca rzeczy i kiedy osiągniemy punkt najgłębszy, jest on kresem i nie ma żadnego sposobu, by sięgnąć dalej, w nieskończoność. Środek koła jest jego punktem najbardziej wewnętrznym i kiedy chcemy wyjść poza niego, dotrzemy tylko do powierzchni po przeciwnej stronie obwodu. Pismo Święte mówi o głębi ludzkiego serca — nie jest to głębia, którą by można zmierzyć. Prawdziwą naturą serca jest bezmiar, przekraczający ograniczenia jakiejkolwiek miary. Jego głębia jest zakorzeniona w bezmiarze samego Boga. I tylko wówczas, gdy zrozumiemy różnicę między obecnością, która się narzuca, a obecnością, której musimy szukać przeczuwając ją w swoim sercu, gdy zrozumiemy różnicę między ciężką, nieprzejrzystą, gęstą masą świata wokół nas i naszą ludzką głębią, którą wyłącznie Bóg może napełnić, a ponadto gdy dostrzeżemy także głębię każdej rzeczy stworzonej, której powołaniem jest, aby stała się miejscem objawienia Bożej obecności, wówczas dopiero możemy i zacząć nasze poszukiwania, spostrzegłszy, że to co widzialne zaślepiło nas i że ta ślepota przeszkadza nam uchwycić to, co niewidzialne.
Być ślepym na niewidzialne, to być świadomym tylko tego, co da się uchwycić, to być na zewnątrz, poza pełnią wiedzy, poza doświadczeniem całej rzeczywistości tego świata, którego prawdziwa realność jest w Bogu i w którego sercu jest Bóg. Ślepiec Bartymeusz był tego właśnie świadomy, ponieważ dzięki ślepocie fizycznej świat widzialny go nie napastował. Mógł krzyczeć w ostatecznej rozpaczy wyczuwając z całą, rozpaczliwą nadzieją, że zbawienie przechodzi obok niego, ponieważ czuł się odrzucony. Powodem tego, że my wszyscy przeważnie nie potrafimy tak wołać do Boga, jest to że nie uświadamiamy sobie, jak dalece jesteśmy odcięci od całkowitej wizji świata — wizji, która gwarantuje pełną realność światu widzialnemu. Obyśmy potrafili nauczyć się być ślepymi na to, co widzialne, aby móc wejrzeć głębiej, w to co niewidzialne w nas i wokół nas, w to co przenika wszystkie rzeczy swą obecnością!
Ślepota bywa wieloraka. U świętych— ale nie u nas — może wynikać z oślepienia zbyt wielkim światłem. Święty Symeon Nowy Teolog mówiąc o Bożej ciemności powiada, że jest nadmiarem światła, tak że ktokolwiek w nią wkroczył, stał się niewidomym od jej blasku. Może to być ślepota otwartych oczu. Tołstoj w Wojnie i pokoju opowiada o Piotrze Biezuchowie, który patrząc w szeroko otwarte, piękne oczy Heleny widział w nich tylko siebie uwolnionego od wszystkich błędów, takiego jakim ona, naiwna, go widziała. Patrzył w jej oczy i widział tylko siebie, pomijając ją całkowicie! I my tak postępujemy, nawet mając do czynienia z rzeczami. Zwracając się na przykład w stronę okna możemy skupić spojrzenie na samej szybie okiennej, na własnym zamazanym odbiciu albo na widoku za oknem. Możemy patrzeć obojętnie i bezmyślnie, jak przechodnie na ewangelicznego Bartymeusza. Możemy patrzeć oczyma pożądania, jak ów żarłok Dickensa, który widząc stado na łące potrafił tylko pomyśleć: „Oto żywe befsztyki!" Możemy patrzeć oczyma nienawiści, spojrzeniem straszliwie wyostrzonym, ale z diabelską bystrością, widząc tylko samo zło, złośliwą karykaturę rzeczywistości. I w końcu możemy patrzeć oczyma miłości, sercem czystym, które widzi Boga i Jego obraz w każdym człowieku, nawet jeśli jest to obraz zamglony docierając wzrokiem poprzez mylne pozory i sprzeczne doświadczenia do prawdziwego, głębokiego, tajemniczego ludzkiego „ja". Bo z patrzeniem jest tak, jak to powiedział lis Małemu Księciu: „Widzi się dobrze tylko sercem, najważniejsze jest niewidoczne dla oczu".
Musimy zrozumieć, że głębia rzeczy, ich bezmiar, wołanie wieczności całego świata, umyka naszej świadomości, że potrafimy sobie uprzytomnić ten wymiar rzeczywistości w pewnego rodzaju pierwotnym, zalążkowym doświadczeniu, jeśli żywimy pewność istnienia świata niewidzialnego. Taką pewność możemy żywić dzięki wierze, z mocnym przekonaniem, że to czego nie dostrzegamy oczyma, jest najbardziej realne, obecne i warte oglądu, będąc ukryte poza powierzchnią rzeczy widzialnych, w ich sercu, w ich tajemniczej istocie. Taki akt wiary oznacza uznawanie świadectwa tych, którzy są świadomi świata niewidzialnego, nawet jeśli jesteśmy w stanie traktować to świadectwo jedynie jako hipotezę roboczą, tymczasową i prowizoryczną, pozwalającą na dalsze penetracje. Bez niego jednak żadne dociekanie niewidzialnego nie będzie możliwe. Nie rozpoczniemy poszukiwań, jeśli z góry, a priori, jesteśmy przeświadczeni, że nic nie znajdziemy, bo nic takiego nie istnieje. Musimy więc uznać doświadczenia nie jednego, lecz wielu, a nawet milionów ludzi, którzy w ciągu dziejów, w ramach chrześcijaństwa i poza nim, doświadczyli niewidzialnego i dali świadectwo jego istnieniu.
Musimy też, jak sądzę, poszerzyć horyzonty naszego widzenia i rozumienia życia w ogóle. Żyjemy dziś w stanie iluzji mniemając, iż wszystko co nie jest racjonalne, jest tym samym wątpliwe. A jednak psychologia pokazała nam, że w wewnętrznym życiu człowieka decydującą rolę odgrywają czynniki irracjonalne. Kiedy mówię „irracjonalne", nie rozumiem przez to, że są one sprzeczne z rozumem. Istnieje na przykład rozległa dziedzina ludzkiej miłości, czy to w przyjaźni, czy to w rodzinie, czy w takiej miłości, która wydobywa z tłumu i wyróżnia tego jedynego, unikalnego człowieka i zmienia dla nas cały porządek świata. Jak się wyraził jeden z greckich pisarzy: „Zanim człowiek spotka i pokocha tę dziewczynę, która stanie się jego narzeczoną, otoczony jest wieloma mężczyznami i kobietami, ale kiedy odkryje ukochaną, od tego momentu istnieje dla niego ona, a inni to tłum". Doświadczenie to, tak bogate i skomplikowane, i tak powszechne, należy do porządku irracjonalnego w tym sensie, że nie może być sfabrykowane przez rozum. Kochać kogoś, to nie roztrząsać rozumowo argumenty „za" i „przeciw" — to przeżywać bezpośrednio i doświadczać faktu, który narzuca się sam przez się i drąży nasze „ja" zbyt głęboko, abyśmy byli zdolni posługiwać się argumentami racjonalnymi. To samo w doświadczeniu piękna, czy to muzyki, czy sztuk plastycznych, doświadczeniu, które przenika przez oczy lub uszy. Nie polega ono na sumowaniu racji przemawiających na rzecz uznania i podziwu dla jakiegoś dzieła sztuki. Jeśli chcemy podzielić z kimś nasze doświadczenie piękna utworu muzycznego, rzeźby, architektury, czy malarstwa, zaczynamy go nakłaniać słowami Chrystusa, który mówił do swoich pierwszych uczniów: „Pójdźcie i zobaczcie!" Z całą pewnością nie zaczniemy od słów: „Najpierw wyjaśnię ci całe piękno tego dzieła sztuki, a kiedy je już zrozumiesz, wówczas pozwolę ci go doświadczyć".
W tych dwóch pierwszych doświadczeniach miłości i piękna spostrzegamy, że zostaliśmy postawieni przed kimś lub czymś, co mogło być przez nas przeoczone, co mogliśmy latami pomijać, a może i nigdy nie zauważyć. W grupie ludzi dziewczyna i młody mężczyzna są częścią tłumu. I nagle pewnego dnia zaczynają siebie dostrzegać. Coś się wydarzyło, jakby promień światła prześwietlił ciemny dotąd witraż. Bez niego wyglądał jak pokreślona czarnymi liniami plama jednolicie szarego tła
— kawałek ściany. Raptem nastąpiła iluminacja, powstało piękno, zrodziło się znaczenie, wyrosła jakaś treść. Teraz widzimy witraż. Promień słońca jest efemeryczny, wyczerpie się u schyłku dnia albo nawet za chwilę, ale ktokolwiek zobaczył oświetlone nim okno, wie, że nie jest ono szarą plamą, lecz witrażem, który może czasem stać się niewidzialny. Pewność przeważa nad sprawdzalnością — i to właśnie nazywamy wiarą. Wiem "teraz, że całe to piękno, które raz dostrzegłem, istnieje naprawdę, chociaż wydaje się niekiedy, że zgasło.
Na dwa sposoby można teraz oglądać owo okno w świetle przeżytej wizji. Jak wszelkie objawienia, ma ona sens dwojaki: piękno witraża zostało ukazane dzięki prześwietlającemu okno promieniowi słońca, ale i witraż ujawnił jednocześnie ów promień, który bez niego pozostałby niedostrzeżony. Dwoje ludzi spotyka się i objawia się sobie nawzajem, oglądając siebie jakby w wewnętrznym prześwietleniu łaską, w całym blasku rzeczywistości Bożej, takimi jakimi widzi ich Bóg. A kiedy blask przygasa, ci dwoje mogą zachować pamięć i pewność wizji objawionej im tylko dlatego, że Bóg rozświetlił ich głębie i okazał je im nawzajem. Najczęściej jednak, zobaczywszy się w tej Bożej glorii zapominamy, że ją oglądaliśmy dzięki światłu nie od nas pochodzącemu i wyobrażamy sobie w swej głupocie, że owo piękno jest właściwością samej osoby, na której się objawiło. To co było witrażem, staje się idolem, a objawienie traci swą przejrzystość i staje się murem, poza którym już nic nie widzimy. Wiemy o tym aż nadto dobrze — cała literatura dostarcza wystarczająco wielu przykładów, jak ulotne przeżycie wizji może się przekształcić w idolatrię, którą nazywa się namiętnością i czyni wdzięcznym przedmiotem fabuł powieściowych we wszystkich krajach i językach.
Zanim nie nauczymy się zachowywać przeżycia wizji wraz z całym bogactwem dwustronnej współzależności objawiającego i objawionego; dopóki z uporem będziemy przekształcać w idole to, co Bóg nam objawia jako piękno swojej sztuki, dotąd każdą sposobność do objawienia zmienimy w okazję do utraty widzenia w ogóle. Bo kochając dziewczynę, czynimy z niej idola, bo dostrzegłszy piękno drzewa na tle nieba, zaskoczeni, że go poprzednio nie zauważyliśmy, czcimy samo drzewo, ignorując złożony splot rzeczy i zdarzeń składających się na wyjątkowe warunki objawienia czegoś, co nie mogło być dotąd spostrzeżone. A tak postępując, nigdy w najmniejszym stopniu nie dowiemy się, nawet na czysto naturalnym poziomie, w czysto ludzkiej płaszczyźnie, na czym polega ów nowy, dodatkowy wymiar rzeczywistości i nadal będziemy się poruszać i żyć w dwóch tylko wymiarach: czasu i przestrzeni. Musimy zaakceptować to co unikalne w doświadczeniu miłości, by odkryć i ocalić to odkrycie piękna ludzkiego i piękna rzeczy. A odkrywszy ów unikalny wymiar, który przekracza wszelkie miary rozumu i może być wprawdzie przez rozum badany, ale nigdy nie będzie jego wytworem, możemy dopiero powoli zacząć się zbliżać do odkrywania śladów Boga. W chwili gdy zdajemy sobie sprawę, że jesteśmy ślepi i dlatego pozostajemy na zewnątrz królestwa, możemy się zająć swoim stosunkiem do niego i do Boga — badać ów stosunek w całej jego realności, nie karmiąc się złudzeniami. Przedstawmy więc sobie nas samych, stojących na ulicy, wyrzuconych za drzwi z wiecznego mieszkania, zziębniętych, próbujących ogrzać sobie ręce przy ogniu rozpalonym po drugiej stronie drzwi, usiłujących uczestniczyć w życiu, które pozostaje stale dla nas nieosiągalne i wyobrażających sobie przy tym, że mdła iskierka, która się w nas od czasu do czasu rozżarza, jest już całym królestwem, jakie tu i teraz da się osiągnąć. Ale to nieprawda. To jeszcze nie jest królestwo — to zaledwie zadatek życia, obietnica, wezwanie, złożone w nas po to, byśmy trwali w nadziei stojąc tam, gdzie Ewangelia każe nam rozpoczynać naszą podróż — przed drzwiami stale dla nas zamkniętymi, do których nieustannie kołaczemy, aż zostaną otwarte. Musimy trwać w gotowości wobec misterium niedostępnego jeszcze dla nas, musimy wołać, krzyczeć do Boga, szukać drogi tak długo, aż rozpostrze przed nami swój szlak wiodący wprost ku niebu. I trwać tak z niezachwianą pewnością, że Bóg w stosownym czasie spełni nasze modlitwy. Celowo nie powiedziałem: „wysłucha", ponieważ Bóg słucha nas zawsze, chociaż nie zawsze daje nam zauważalną odpowiedź. Bóg nie jest głuchy na nasze modlitwy, ale my nie zawsze jesteśmy zdolni zrozumieć znaczenie Bożego milczenia, które jest odpowiedzią na nasz krzyk. Jeśli pojęliśmy już przynajmniej to, że jesteśmy za drzwiami, na zewnątrz, to możemy też pojąć i zmierzyć nasze ludzkie osamotnienie, a także odległość, jaka nas dzieli od źródła radości, do której jesteśmy powołani, od pełni, którą nam Bóg ofiarowuje. I możemy jednocześnie docenić — a jest to niezwykle ważne — jak jesteśmy obdarowani wbrew swojej nieskończonej nędzy. Wiemy tak niewiele o rzeczach Bożych, tak słabo jeszcze żyjemy Jego życiem, a jednak co za bogactwo otwiera się przed nami przez jedno mgnienie przeczucia obecności, wiedzy i komunii — w błysku, który zapala się nagle w sercu ciemności, jaką jesteśmy my sami! Skoro owa ciemność potrafi być tak bogata w światło, skoro nieobecność może tak jaśnieć obecnością, skoro nieśmiały zalążek życia może błyszczeć taką pełnią, to z jakąż nadzieją, z jakimż uniesieniem radości powinniśmy stanąć pod owymi zamkniętymi drzwiami, żywiąc szczęśliwe przeświadczenie, że pewnego dnia drzwi się nam otworzą i doświadczymy wybuchu takiej pełni życia, jakiej nie potrafimy jeszcze w sobie pomieścić.
Nie znaczy to, że powinniśmy zawsze poszukiwać obecności Bożej na drodze postrzeżeń ani też zawsze się spodziewać, że się nam objawi w sposób rozpoznawalny. Ewangelia daje nam dostateczną liczbę przykładów, które wyraźnie pokazują, jak dalecy jesteśmy od rozumienia świętości i majestatu Boga, jak rzadko zdumiewamy się Nim, i dlatego wypatrywanie Jego obecności wydaje się nam czymś całkiem naturalnym, podczas gdy naprawdę powinniśmy nieśmiało prosić Boga, pokładając nadzieję w tym co niemożliwe, by nas przemienił i nawrócił, zanim zaczniemy oczekiwać, że się znajdziemy w Jego zatrważającej obecności. Każde bowiem spotkanie z Bogiem, w większym lub mniejszym stopniu, jest już zapowiedzią Sądu Ostatecznego — znaleźć się twarzą w twarz z Bogiem żywym jest czymś w rodzaju śmierci, czymś sprowadzającym straszliwe konsekwencje. Spotkać Boga, to przejść „kryzys", a greckie słowo krisis to tyle co „ostateczna próba" — sąd. Stając w obecności Boga jesteśmy potępieni albo zbawieni, a zależy to od tego, co chowamy w swoim sercu i jakie świadectwo wydaje o nas nasze własne życie. Oto dlaczego prorocy Starego Testamentu — można by tu cytować wiele fragmentów — tak często narzekali: „Biada mi, widziałem Boga, umrę!" Bo jest to więcej niż może znieść dusza ludzka, zanim nie zostanie wszczepiona w życie samego Boga w Chrystusie.
Jest rzeczą nierozważną szukać spotkania, zanim się do niego dostatecznie nie dojrzało. Oto dlaczego całe nauczanie Kościoła Prawosławnego dotyczące modlitwy i życia ostrzega nas: „Nie szukaj doświadczeń mistycznych, proś Boga w akcie adoracji z takim skupieniem uwagi i wiary na jakie cię stać, z taką nadzieją i pragnieniem, jakie są w twojej mocy, proś, aby cię przemienił, urobił i przygotował, byś mógł „pewnego dnia” Go spotkać". I jest to czymś głęboko zakorzenionym w Ewangelii: przypomnij sobie choćby połów ryb. Piotr zabiera Jezusa do swojej łodzi po tym, jak przemawiał On do tłumów, ale mimo iż był przy tym obecny, Piotr nie dostrzega Jego majestatu. Pan poleca uczniom wypłynąć na głębię i zarzucić sieć. Piotr odpowiada: „Trudziliśmy się całą noc i nic nie złowiliśmy, ale na Twoje słowo uczynię, jak każesz". Zarzuca sieć i nie może jej wyciągnąć! Prosi, aby inni rybacy na sąsiednich łodziach pomogli mu i wówczas dopiero zaczyna rozumieć, co się dzieje — wprawdzie jeszcze nie całkowicie, dopóki Ojciec Niebieski nie objawi mu, że Chrystus jest Synem Boga Żywego — ale dostrzega, że oto jest w obecności czegoś czy kogoś większego niż wszystko, co jest w stanie pojąć. Zostaje porażony lękiem, upada do stóp Jezusa i krzyczy: „Odejdź ode mnie, bo jestem grzesznym człowiekiem!" I w tym momencie ma przebłysk intuicji — spostrzega majestat Tego, który od dawna był wśród nich obecny. A postrzegając jednocześnie, kim jest sam, błaga, by Jezus od niego odstąpił.
Czy często nam się zdarza, w chwilach pogłębionej modlitwy, kiedy jesteśmy świadomi, kim jest Bóg, czym jest Jego świętość i wielkość, że mówimy: „Panie, odstąp ode mnie, nie jestem godny tej bliskości, którą mnie obdarzasz"? Czy nie częściej raczej prowokujemy Boga, wymuszamy na Nim tę bliskość i domagamy się intymności, do której On nie dąży, narzucamy się Mu, żądając otwarcia drzwi, które On trzyma jeszcze zamknięte? Przypomnijmy sobie także historię setnika, który błagał Chrystusa o uzdrowienie swego sługi: „Przyjdę i uzdrowię go" — powiada Jezus. „O nie", odpowiada setnik, „nie fatyguj się, Panie, sam. Ja też przecież mam ludzi pod swoją władzą i rozkazuję im, a oni są mi posłuszni. Wystarczy, że powiesz słowo, a mój sługa wyzdrowieje". Czy taka jest i nasza postawa? Czy mamy takie samo poczucie taktu względem Boga, by nie zmuszać Go do przyjścia? Słowo wystarczy — więcej nam nie trzeba. Czy respektujemy suwerenną wolność Boga i czy wielbimy jej wielkość? Czy jesteśmy przekonani, na mocy wewnętrznej pewności, że Jego słowo staje się życiem dla tych, do których zostało skierowane? Gdybyśmy tylko zdawali sobie sprawę, że przez własną ślepotę znaleźliśmy się poza królestwem, poza obecnością, pokornie pukalibyśmy do drzwi, szukali drogi, wołali do Pana, a nie domagali się grubiańsko: „Otwórz nam zaraz, nie mamy cierpliwości czekać, pokaż nam się teraz, bo już nam się dłuży czekanie!" Właśnie dokładnie tak mamy zwyczaj się zachowywać. W ciągu dwudziestu czterech godzin potrafimy wykroić może pół godziny, by je poświęcić Panu i dziwimy się że w chwili, gdy wymawiamy słowa: „W Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego", Trójca Święta w całym swym majestacie nam się nie objawia!