wito128
Powoli i z trudem otworzył jedno oko, nagła jasność otoczenia zmusiła go jednak, by ponownie je zamknął. Po kilku sekundach ponowił próbę. Powoli, wciąż mrużąc, otworzył oczy i rozejrzał się wokoło. W kilka chwil wspomnienia bólu powróciły z nienaturalną siłą. Odetchnął tylko i znów przymknął powieki. Zaczynał się kolejny dzień jego katorgi. Chyba trzeci, tego nie był pewien, bo nie wiedział ile trwały eksperymenty. Chyba jednak był poniedziałek. To trwało już trzy dni, zestrzelili go w sobotę. Trzy dni wypełnione bólem i rozpaczą. Teraz znów miało się to zacząć, bo nie wierzył, że Oni mieli już dość. Oni nigdy nie mieli dość... Cela, w której umieszczono Edwarda była niewielka, zwykły sześcian o wymiarach około trzech metrów. Po jednej stronie, przy ścianie była prycza, składająca się tylko z metalowego podestu i koca który był wykonany z jakiegoś tajemniczego i podejrzanie szorstkiego materiału. Wolał spać na ziemi, tak było o wiele bezpieczniej. Na kolejnej ścianie, ledwie dało się zauważyć zarys pancernych drzwi. Edward spodziewał się raczej jakiegoś pola energetycznego, jak na tak zaawansowaną cywilizację, to było trochę dziwne i wręcz trywialne. Następną ścianą było lustro, wielkie i grube. Tej ściany najbardziej nienawidził, za tym lustrem stali Oni. Te dziwne istoty, które go uwięziły. Wiecznie patrzący, wiecznie obserwujący, wiecznie nienasyceni i swym poznawaniu. Nie rozumiał ich psychiki, tak bardzo różniła się od ludzkiej. Byli nieobliczalni, nielogiczni i kompletnie bezwzględni. Nienawidził tej ściany także dlatego, że widział w niej swoje odbicie. Zmęczone ciało i umysł. Wrak człowieka, którym był kiedyś. Cień dumnego astronauty, który w lawinie wiwatów startował, by badać kosmos. Teraz tylko w jego oczach czaiła się jeszcze resztka dumy i dawnej siły. Czasem błyszczała tam także nadzieja, ale tak małe, że sam z trudem mógł ją dostrzec. Nie było okien, niczego poza ścianami, sufitem i podłogą. Nic. Siedział w rogu celi skulony, jak wystraszone dziecko, słuchał i rozmyślał, wspominał i czasem zdobywał się na mały, blady, trochę kwaśny uśmiech. Myślał o pomocy, która nigdy nie miała nadejść. Zastanawiał się, czy ktoś o nim myśli, gdzieś tam daleko wśród gwiazd. Nie pozostało mu nic innego jak wspominać, tylko to utrzymywało jego umysł w jakiej takiej kondycji. Wspominał dom. Rodziców, rodzeństwo i szczebiotliwe ciotki. Dom z niewielkim ogródkiem i sadem, który w zasadzie nie dawał owoców. Myślał o bliskich, których prawdopodobnie nie będzie mu już dane zobaczyć. Nigdy nie miał czasu na założenie własnej rodziny. Praca pożarła jego prywatność, a on oddał się jej bez reszty. Projekt wchłonął go całkowicie. Próbne loty, ćwiczenia, testy, eksperymenty i euforia odkryć. W niecały rok, wyprawa do sąsiedniego układu słonecznego, na nie do końca przetestowanym sprzęcie. On, jako ten wybrany, jako ten który pierwszy dotrze tam gdzie jeszcze nie było nikogo. Poleciał, znalazł, odkrył. Życie. Mnogość i formy niespotykane nawet w najśmielszych przypuszczeniach, a tych nie brakowało. Radość, gdy ta wiadomość dotarła z kilkugodzinnym opóźnieniem, jaka zapanowała w dowództwie była ogromna. Istnienie życia w takiej bliskiej odległości, oczywiście licząc w skali wszechświata. Takie odkrycie, w tak niedługim czasie, po tym jak loty kosmiczne zaczęły się na dużą skalę. To nie zdarzało się często, to jeszcze nigdy się nie zdarzyło. Adrenalina szalała jeszcze w jego organizmie, gdy oblatywał na swobodnej orbicie całą planetę, sondując dokładnie jej powierzchnię i dokonując coraz to ciekawszych odkryć. Atmosfera niemal identyczna jak ta w domu. Skład geologiczny planety, choć trochę uboższy, nadal miał ogromne bogactwa. Czy to było możliwe, by na tej planecie istniała jakaś inteligentna cywilizacja? Na tą myśl wpadł właśnie, gdy był w małej łazience i załatwiał swe potrzeby. Wtedy na pulpicie kontrolnym zamigotała mała czerwona lampka. Komunikat odebrał dopiero po dwudziestu trzech sekundach. Jedynie kilka sekund za późno, a jednak za późno. W kilkanaście sekund potem dziwny owalny pocisk wgryzł się z hukiem w twardą powłokę statku uszkadzając główny moduł. Zaczął go ściągać coraz bardziej w atmosferę planety. Rój lampek i wariujących wskaźników, kazał przypomnieć sobie procedury, które nigdy nie miały być użyte. Jednak kto mógł się spodziewać, że na niemal pierwszej z badanych planet natrafią natychmiast na tak potężną, obcą cywilizację? Spadał długo. Widział pod sobą miasta, o tak obcej konstrukcji i tak nielogicznym położeniu. Oglądał kontynenty, całe bogactwo tej obcej planety było w zasięgu jego wzroku. To była dziwna planeta. Na pierwszy rzut oka tak podobna, ale jednocześnie tak zupełnie inna na każdym kroku. Widział połacie zielonych lasów, niebieskie wstążki rzek, szare punkty miast i ogrom wody wokoło tak niezwykły, że zapierał dech w piersiach. Potem nastąpił upadek. Był na niego gotowy. Niemalże odruchowo wykonał wszystkie procedury bezpieczeństwa. Zarył się głęboko w sypką glebę planety pozostawiając po sobie dymiący ślad. Wszystko wokoło migotało falami barw i dźwięków. Kręciło mu się w głowie i miał duszności, przez chwilę myślał, że zwymiotuje. Pasy bezpieczeństwa beznamiętnie wpijały się w ciało. Gdy je odpiął i odetchnął, zaczęło się... Zjawili się niemal natychmiast. Tak jakby doskonale wiedzieli gdzie spadnie. To były dziwne istoty. Humanoidy, ale inne. Ubrani w śmiesznie niedopasowane stroje. Szeleścili nimi i stukali. Mieli dziwnie szkaradną fizjonomię twarzy i dziwny odcień skóry. Ich oczy też były dziwne. Małe, albo duże, niekiedy czarne i nieruchome, niekiedy odbijające wszystko wokoło. Czasem o dziwnych wzorach i bezustannie się poruszające. Jakie by nie były, zawsze pozostawały nieodgadnione, czujne i obserwujące. Nawet nie pozwolili mu wytłumaczyć. Natychmiast zatruli go jakimś gazem i wyprowadzili ze statku. Gdy dwóch silnych kosmitów prowadziło go do czarnego, groźnie wyglądającego pojazdu, widział Ich twarze wpatrzone w niego. Nie wyrażały nic, żadnych uczuć, żadnych myśli, żadnego miłosierdzia. To były złe oczy. Nigdy nie sądził, że zobaczy kiedyś coś takiego. Nawet nie pozwolili mu wytłumaczyć. Spojrzał w niebo, obce niebo. Było szaro-niebieskie. Niby podobne do tego w domu, ale dobrze wiedział, że to nie to samo. Zauważył też małą czarną sylwetkę przecinającą szybko powietrze. Nie miał jednak czasu, by się jej dokładnie przypatrzyć. Podróż trwała długo. Pojazd podskakiwał na nierównościach terenu kołysząc nieznośnie. Warczał też złowrogo, jakby był jakimś żywym stworzeniem. Przykuli go do jakiegoś łoża i nie dali nawet szansy na wytłumaczenie. Cały czas kilku obcych trzymało jakieś przedmioty wycelowane w niego. Jak przez mgłę widział ciemne otwory skierowane w niego, nie wiedział jakie tajemnice skrywają, ale czuł, że nie chciałby się dowiedzieć. To była śmieszna broń. Wielka i o zupełnie niepraktycznych kształtach. Wiedział jednak, że kryje w sobie śmiercionośny potencjał. Nawet nie pozwolili mu wytłumaczyć. Potem jeszcze raz, na chwilkę zobaczył niebo. Była głęboka noc, nie było żadnych chmur, ani księżyca. Gwiazdy ścieliły nieboskłon i wiedział, że jedna z nich to dom. W tej chwili poczuł się prawie jak w domu, tam nocą niebo wyglądało tak samo. Tak samo czarne, tak samo piękne i tak samo wspaniałe. Szumiało mu w głowie, gdy wieźli go długim korytarzem. Kolorowe fale obrazów przelewały się przez jego głowę nierealną mieszanką zdarzeń. Słyszał różne dźwięki, ostre, jakby ktoś piłował coś twardego, niekiedy cichy pisk jakiegoś nieokreślonego stworzenia. Wszystko wokoło było białe, białe ściany, białe, drażniące oczy światła, Obcy także odziani byli w biel. Przynajmniej niektórzy. Powoli chyba zaczynał rozumieć hierarchię tej rasy. To kolory strojów decydowały o przynależności do poszczególnych grup, kast, klas, czy czegoś podobnego. Ci w bieli chyba mieli zwierzchność nad tymi w zielonkawych strojach, którzy go prowadzili. Ktoś spojrzał na niego i szybkimi ruchami wskazał w głąb korytarza. Wtrącono go do celi. Tej samej w której siedział teraz. Nawet nie pozwolili mu wytłumaczyć. Pierwszego dnia nikt do niego nie zajrzał, ale wiedział, że zza tego lustra, każdy jego ruch jest dokładnie badany i rejestrowany. Nie robił więc nic, by nie wzbudzić agresji tej dziwnej rasy. I może to ich właśnie rozwścieczyło? Nawet nie pozwolili mu wytłumaczyć. Zaczęły się testy. Czyste barbarzyństwo i sadyzm z jakim się jeszcze nie spotkał. Weszli tak szybko, że gdy podniósł głowę z drzemki, w którą popadł ze zmęczenia, dwóch wielkich strażników już przy nim stało, a kilku następnych celowało w niego tą dziwną bronią. Wtedy wszedł On. Nie wyglądał jakoś szczególnie. Zwykły obcy, jeżeli takiego określenia w ogóle można użyć. Odziany w biały fartuch i z dziwnie wrogimi oczyma. Małymi, ruchliwymi i intensywne wpatrującymi się w niego. Choć nie miał pojęcia po co przyszedł kosmita, wiedział, że nie spotka go z jego strony nic dobrego. Instynktownie wyczuwał, że to straszna i zła istota. Nie pomylił się. Zaczął się bać. Obcy postawił na podłodze coś lśniącego, a potem to coś otwarłszy, zaczął tam chwilkę grzebać. Powstał wyraźnie zadowolony, z tego co znalazł. Skinął na strażników. Złapali Edwarda z nadludzką siłą i przygnietli go do podłogi. Nie pamiętał, czy krzyczał, ale na pewno, bo samo wspomnienie tego zdarzenia sprawiało, że przechodziły mu po plecach zimne dreszcze. Obcy nakłuwał jego ciało, czasem pobierał trochę krwi, czasem coś wstrzykiwał. Czasem nacinał jego skórę niekiedy po prostu wylewał na nią różne substancje i badał reakcje. Jednak prawdziwe cierpienia zaczęły się dopiero wtedy gdy zapalił palnik. Zaserwował Edwardowi prawdziwe poczucie własnej cielesności. Wszystko wokoło wirowało w huraganie bólu. Edward zatracił poczucie czasu i przestrzeni. Chwilami nie wiedział gdzie się znajduje ani co się dzieje. Widział twarze, czasem tylko oczy, te obce oczy! Potem czuł jak spada, tylko po to by za chwilę w kolejnym dzikim spazmie bólu powrócić do rzeczywistości, która witała go koleją dawką nieopisanych cierpień. Czuł swoje ciało każdą komórką. Każdy nerw błagał o litość, zdawało się, że nawet dusza cierpi. Nawet nie pozwolili mu wytłumaczyć. Skończył. Spakował wszystkie swoje instrumenty do błyszczącej walizeczki i odszedł. Strażnicy pozostawili Edwarda obolałego na środku celi i bez słowa wyszli. Usłyszał jeszcze, jak zatrzaskują się drzwi, a potem pozostał sam na sam ze swym cierpieniem. Długo leżał bez ruchu jakby obawiając się, że każde najmniejsze nawet poruszenie spowoduje nową eksplozję bólu. Bał się swojego ciała, bo to ono dostarczyło umysłowi tych strasznych doznań. Leżał bez ruchu i cierpiał, już nie tylko fizycznie. Usnął. Cały czas był obserwowany. Śnił o strasznych rzeczach. Znów go zestrzelili, znów go pojmali, znów go uwięzili. Nawet nie pozwolili mu wytłumaczyć. Twarz obcego w bieli przesuwała się przed oczyma jego wyobraźni, z zaskakująca dokładnością i mocą. Wyłaniał się z szarości jego nieprzytomności i śmiał się dziwnie znajomym głosem. Potem pokazywał mu swoje narzędzia i znów sprawiał, że jego ciało było jego największą udręką. Czasem odchodził w mrok, by za chwilę powrócić śmiejąc się jeszcze głośniej i przynosząc nowe narzędzia tortur. Niekiedy całkowicie wnikał w ciało Edwarda. Przesycając je bólem i kalecząc najgłębsze pokłady jego jaźni. Z ust Obcego nie znikał ten dziki grymas sadystycznej radości. Obudził się z krzykiem w gardle i strachem w oczach. Nie mógł już zasnąć, na pewno nie teraz. Skulił się w rogu celi i objąwszy kolana rękoma zapłakał jak małe dziecko zamknięte w ciemnej komórce za karę. Zastanawiał się: dlaczego nie próbowali się z nim porozumieć? Dlaczego traktowali go w ten sposób? Czego w ogóle od niego chcą? Kim Oni są? Drzwi otworzyły się w akompaniamencie skrzypiących, ogromnych zawiasów. Weszło dwóch strażników uzbrojonych i czujnych. Patrzyli na niego z niemą dyscypliną w oczach. Ich twarze były nieruchome, nie drgnął nawet jeden mięsień. Wiedział, że nie ma szans wzbudzić w nich choć odrobiny współczucia. Widział jednak, że mimo całej swej potęgi, pocą się. Boją się go i nie wiedzą do czego jest zdolny. Edward uśmiechnął się na tę myśl. Ta chwilowa satysfakcja napełniła go pewnością siebie. Jeszcze go nie pokonali, jeszcze go nie złamali. Cały jego entuzjazm zgasł natychmiast, gdy do jego celi wszedł Obcy w bieli. Przecież mieli go w swojej mocy, a on nic na to nie mógł poradzić. Mogli męczyć go tak długo jak chcieli i na tyle wymyślnych sposobów jakie tylko zdołali sobie wyobrazić, a wiedział, że wyobraźni im nie zabraknie. Obcy obserwował go przez dłuższą chwilkę, potem wyszczerzył dziwnie dłutowate zęby, w grymasie, którego przesłania Edward nawet się nie domyślał. Wydał szybko jakiś niezrozumiały rozkaz. Dwaj strażnicy skinęli głowami w zrozumieniu i wyszli. Edward spojrzał w górę, na swego znienawidzonego oprawcę. Miał ochotę się na niego rzucić i rozszarpać gołymi rękami. Zmęczenie, a może i strach powstrzymały go przed tym. Przed dłuższą chwilkę mierzyli się wzrokiem. Myśliwy i ofiara. Nieludzki myśliwy i bezbronna istota naprzeciw. Z góry przesądzony pojedynek. Powrócili strażnicy. Ciągnęli coś ze sobą. Jakieś dziwne urządzenia. Przywieźli także jakiś podest na kółkach. Rozstawili to wszystko po całej sali i znów stanąwszy przy drzwiach trzymali w pogotowiu swoją dziwną broń. Wtedy nadeszli. Cały szwadron potworów. Cali odziani w biel. Z zasłoniętymi twarzami. Widać było tylko oczy. Złe oczy. Rzucili się na Edwarda i wierzgającego i krzyczącego przywiązali go do podestu. Ich przywódca, szybko sprawdził mocowanie pasów trzymających Edwarda na uwięzi. Potem wyjął jakieś urządzenie i cienką igłą wkuł się w szyję Edwarda. Ten czuł jak jakiś płyn wpływa bezpośrednio do jego tętnicy szyjnej i szybko rozprzestrzenia się po całym ciele. Poczuł dziwną drętwotę wszystkich członków. Po niecałej minucie całkowicie opadł z sił. Nadal czuł swoje ciało, ale nie potrafił ruszyć nawet palcem. Kilku obcych wniosło instrumenty. Błyszczały metalicznie i złowieszczo. Potem się zaczęło. Trwająca w zasadzie już trzy dni agonia astronauty, miała sięgnąć swojego upiornego apogeum. Ból! Nacięto jego klatkę piersiową. Ból tak potworny, że nie mógł sobie tego wyobrazić, przeniknął na wskroś wszystkie kończyny. Chciał krzyczeć, ale wrzask uwiązł mu w gardle i wydobył z siebie tylko ciche charknięcie. Obcy kontynuowali pracę, niewzruszeni i zdyscyplinowani. Edward patrzył na nich i tylko co jakiś czas jęknął głośniej. Już prawie nie czuł bólu, pulsował on jedynie tępym ciepłem. Jak oni mogli mu to robić? Jakim cudem wszechświat mógł stworzyć tak bezduszne i potworne istoty? Czuł że umiera, jego ciało mogło wytrzymać, jeszcze kilka godzin podobnych katuszy, ale umysł już się poddał i wiedział, że koniec bliski. Wtedy ktoś niechcący potrącił głowę Edwarda, astronauta mógł zobaczyć po raz ostatni swoje odbicie w lustrze. Nie było już nadziei. Powoli zamykał swoje ogromne czarne oczy. Widział w lustrze, jak zielonkawo szare łuski na jego twarzy tracą zdrową barwę i stają się śmiertelnie blade. Westchnął jeszcze raz, głębiej zaczerpnął ostatni raz tego obcego powietrza i zmarł. A istoty zapamiętale kroiły jego ciało by wydobyć jak najwięcej informacji. Później, po przeprowadzeniu badań „zrobili” z Edwarda robota: wszczepili mu „Implant posłuszeństwa”, dali zielony fartuch. Astronauta stał się ich asystentem. Będzie czekał na „badaczy kosmosu”, aby przeprowadzać na nich badania, później być może szykować inwazję na inne planety. Wszystko w imię nauki, w imię swojej rasy, ale już nieludzkiej...
Nie było okien, niczego poza ścianami, sufitem i podłogą. Nic.
Siedział w rogu celi skulony, jak wystraszone dziecko, słuchał i rozmyślał, wspominał i czasem zdobywał się na mały, blady, trochę kwaśny uśmiech. Myślał o pomocy, która nigdy nie miała nadejść. Zastanawiał się, czy ktoś o nim myśli, gdzieś tam daleko wśród gwiazd. Nie pozostało mu nic innego jak wspominać, tylko to utrzymywało jego umysł w jakiej takiej kondycji. Wspominał dom. Rodziców, rodzeństwo i szczebiotliwe ciotki. Dom z niewielkim ogródkiem i sadem, który w zasadzie nie dawał owoców. Myślał o bliskich, których prawdopodobnie nie będzie mu już dane zobaczyć. Nigdy nie miał czasu na założenie własnej rodziny. Praca pożarła jego prywatność, a on oddał się jej bez reszty. Projekt wchłonął go całkowicie. Próbne loty, ćwiczenia, testy, eksperymenty i euforia odkryć. W niecały rok, wyprawa do sąsiedniego układu słonecznego, na nie do końca przetestowanym sprzęcie. On, jako ten wybrany, jako ten który pierwszy dotrze tam gdzie jeszcze nie było nikogo. Poleciał, znalazł, odkrył. Życie. Mnogość i formy niespotykane nawet w najśmielszych przypuszczeniach, a tych nie brakowało. Radość, gdy ta wiadomość dotarła z kilkugodzinnym opóźnieniem, jaka zapanowała w dowództwie była ogromna. Istnienie życia w takiej bliskiej odległości, oczywiście licząc w skali wszechświata. Takie odkrycie, w tak niedługim czasie, po tym jak loty kosmiczne zaczęły się na dużą skalę. To nie zdarzało się często, to jeszcze nigdy się nie zdarzyło.
Adrenalina szalała jeszcze w jego organizmie, gdy oblatywał na swobodnej orbicie całą planetę, sondując dokładnie jej powierzchnię i dokonując coraz to ciekawszych odkryć. Atmosfera niemal identyczna jak ta w domu. Skład geologiczny planety, choć trochę uboższy, nadal miał ogromne bogactwa. Czy to było możliwe, by na tej planecie istniała jakaś inteligentna cywilizacja? Na tą myśl wpadł właśnie, gdy był w małej łazience i załatwiał swe potrzeby. Wtedy na pulpicie kontrolnym zamigotała mała czerwona lampka. Komunikat odebrał dopiero po dwudziestu trzech sekundach. Jedynie kilka sekund za późno, a jednak za późno.
W kilkanaście sekund potem dziwny owalny pocisk wgryzł się z hukiem w twardą powłokę statku uszkadzając główny moduł. Zaczął go ściągać coraz bardziej w atmosferę planety. Rój lampek i wariujących wskaźników, kazał przypomnieć sobie procedury, które nigdy nie miały być użyte. Jednak kto mógł się spodziewać, że na niemal pierwszej z badanych planet natrafią natychmiast na tak potężną, obcą cywilizację?
Spadał długo. Widział pod sobą miasta, o tak obcej konstrukcji i tak nielogicznym położeniu. Oglądał kontynenty, całe bogactwo tej obcej planety było w zasięgu jego wzroku. To była dziwna planeta. Na pierwszy rzut oka tak podobna, ale jednocześnie tak zupełnie inna na każdym kroku. Widział połacie zielonych lasów, niebieskie wstążki rzek, szare punkty miast i ogrom wody wokoło tak niezwykły, że zapierał dech w piersiach. Potem nastąpił upadek. Był na niego gotowy. Niemalże odruchowo wykonał wszystkie procedury bezpieczeństwa. Zarył się głęboko w sypką glebę planety pozostawiając po sobie dymiący ślad. Wszystko wokoło migotało falami barw i dźwięków. Kręciło mu się w głowie i miał duszności, przez chwilę myślał, że zwymiotuje. Pasy bezpieczeństwa beznamiętnie wpijały się w ciało. Gdy je odpiął i odetchnął, zaczęło się...
Zjawili się niemal natychmiast. Tak jakby doskonale wiedzieli gdzie spadnie.
To były dziwne istoty. Humanoidy, ale inne. Ubrani w śmiesznie niedopasowane stroje. Szeleścili nimi i stukali. Mieli dziwnie szkaradną fizjonomię twarzy i dziwny odcień skóry. Ich oczy też były dziwne. Małe, albo duże, niekiedy czarne i nieruchome, niekiedy odbijające wszystko wokoło. Czasem o dziwnych wzorach i bezustannie się poruszające. Jakie by nie były, zawsze pozostawały nieodgadnione, czujne i obserwujące. Nawet nie pozwolili mu wytłumaczyć. Natychmiast zatruli go jakimś gazem i wyprowadzili ze statku. Gdy dwóch silnych kosmitów prowadziło go do czarnego, groźnie wyglądającego pojazdu, widział Ich twarze wpatrzone w niego. Nie wyrażały nic, żadnych uczuć, żadnych myśli, żadnego miłosierdzia. To były złe oczy. Nigdy nie sądził, że zobaczy kiedyś coś takiego. Nawet nie pozwolili mu wytłumaczyć.
Spojrzał w niebo, obce niebo. Było szaro-niebieskie. Niby podobne do tego w domu, ale dobrze wiedział, że to nie to samo. Zauważył też małą czarną sylwetkę przecinającą szybko powietrze. Nie miał jednak czasu, by się jej dokładnie przypatrzyć.
Podróż trwała długo. Pojazd podskakiwał na nierównościach terenu kołysząc nieznośnie. Warczał też złowrogo, jakby był jakimś żywym stworzeniem. Przykuli go do jakiegoś łoża i nie dali nawet szansy na wytłumaczenie. Cały czas kilku obcych trzymało jakieś przedmioty wycelowane w niego. Jak przez mgłę widział ciemne otwory skierowane w niego, nie wiedział jakie tajemnice skrywają, ale czuł, że nie chciałby się dowiedzieć. To była śmieszna broń. Wielka i o zupełnie niepraktycznych kształtach. Wiedział jednak, że kryje w sobie śmiercionośny potencjał. Nawet nie pozwolili mu wytłumaczyć. Potem jeszcze raz, na chwilkę zobaczył niebo. Była głęboka noc, nie było żadnych chmur, ani księżyca. Gwiazdy ścieliły nieboskłon i wiedział, że jedna z nich to dom. W tej chwili poczuł się prawie jak w domu, tam nocą niebo wyglądało tak samo. Tak samo czarne, tak samo piękne i tak samo wspaniałe.
Szumiało mu w głowie, gdy wieźli go długim korytarzem. Kolorowe fale obrazów przelewały się przez jego głowę nierealną mieszanką zdarzeń. Słyszał różne dźwięki, ostre, jakby ktoś piłował coś twardego, niekiedy cichy pisk jakiegoś nieokreślonego stworzenia. Wszystko wokoło było białe, białe ściany, białe, drażniące oczy światła, Obcy także odziani byli w biel. Przynajmniej niektórzy. Powoli chyba zaczynał rozumieć hierarchię tej rasy. To kolory strojów decydowały o przynależności do poszczególnych grup, kast, klas, czy czegoś podobnego. Ci w bieli chyba mieli zwierzchność nad tymi w zielonkawych strojach, którzy go prowadzili. Ktoś spojrzał na niego i szybkimi ruchami wskazał w głąb korytarza. Wtrącono go do celi. Tej samej w której siedział teraz. Nawet nie pozwolili mu wytłumaczyć. Pierwszego dnia nikt do niego nie zajrzał, ale wiedział, że zza tego lustra, każdy jego ruch jest dokładnie badany i rejestrowany. Nie robił więc nic, by nie wzbudzić agresji tej dziwnej rasy. I może to ich właśnie rozwścieczyło? Nawet nie pozwolili mu wytłumaczyć.
Zaczęły się testy. Czyste barbarzyństwo i sadyzm z jakim się jeszcze nie spotkał. Weszli tak szybko, że gdy podniósł głowę z drzemki, w którą popadł ze zmęczenia, dwóch wielkich strażników już przy nim stało, a kilku następnych celowało w niego tą dziwną bronią. Wtedy wszedł On. Nie wyglądał jakoś szczególnie. Zwykły obcy, jeżeli takiego określenia w ogóle można użyć. Odziany w biały fartuch i z dziwnie wrogimi oczyma. Małymi, ruchliwymi i intensywne wpatrującymi się w niego. Choć nie miał pojęcia po co przyszedł kosmita, wiedział, że nie spotka go z jego strony nic dobrego. Instynktownie wyczuwał, że to straszna i zła istota. Nie pomylił się. Zaczął się bać. Obcy postawił na podłodze coś lśniącego, a potem to coś otwarłszy, zaczął tam chwilkę grzebać. Powstał wyraźnie zadowolony, z tego co znalazł. Skinął na strażników. Złapali Edwarda z nadludzką siłą i przygnietli go do podłogi. Nie pamiętał, czy krzyczał, ale na pewno, bo samo wspomnienie tego zdarzenia sprawiało, że przechodziły mu po plecach zimne dreszcze. Obcy nakłuwał jego ciało, czasem pobierał trochę krwi, czasem coś wstrzykiwał. Czasem nacinał jego skórę niekiedy po prostu wylewał na nią różne substancje i badał reakcje. Jednak prawdziwe cierpienia zaczęły się dopiero wtedy gdy zapalił palnik. Zaserwował Edwardowi prawdziwe poczucie własnej cielesności.
Wszystko wokoło wirowało w huraganie bólu. Edward zatracił poczucie czasu i przestrzeni. Chwilami nie wiedział gdzie się znajduje ani co się dzieje. Widział twarze, czasem tylko oczy, te obce oczy! Potem czuł jak spada, tylko po to by za chwilę w kolejnym dzikim spazmie bólu powrócić do rzeczywistości, która witała go koleją dawką nieopisanych cierpień. Czuł swoje ciało każdą komórką. Każdy nerw błagał o litość, zdawało się, że nawet dusza cierpi. Nawet nie pozwolili mu wytłumaczyć.
Skończył. Spakował wszystkie swoje instrumenty do błyszczącej walizeczki i odszedł. Strażnicy pozostawili Edwarda obolałego na środku celi i bez słowa wyszli. Usłyszał jeszcze, jak zatrzaskują się drzwi, a potem pozostał sam na sam ze swym cierpieniem. Długo leżał bez ruchu jakby obawiając się, że każde najmniejsze nawet poruszenie spowoduje nową eksplozję bólu. Bał się swojego ciała, bo to ono dostarczyło umysłowi tych strasznych doznań. Leżał bez ruchu i cierpiał, już nie tylko fizycznie. Usnął. Cały czas był obserwowany.
Śnił o strasznych rzeczach. Znów go zestrzelili, znów go pojmali, znów go uwięzili. Nawet nie pozwolili mu wytłumaczyć. Twarz obcego w bieli przesuwała się przed oczyma jego wyobraźni, z zaskakująca dokładnością i mocą. Wyłaniał się z szarości jego nieprzytomności i śmiał się dziwnie znajomym głosem. Potem pokazywał mu swoje narzędzia i znów sprawiał, że jego ciało było jego największą udręką. Czasem odchodził w mrok, by za chwilę powrócić śmiejąc się jeszcze głośniej i przynosząc nowe narzędzia tortur. Niekiedy całkowicie wnikał w ciało Edwarda. Przesycając je bólem i kalecząc najgłębsze pokłady jego jaźni. Z ust Obcego nie znikał ten dziki grymas sadystycznej radości.
Obudził się z krzykiem w gardle i strachem w oczach. Nie mógł już zasnąć, na pewno nie teraz. Skulił się w rogu celi i objąwszy kolana rękoma zapłakał jak małe dziecko zamknięte w ciemnej komórce za karę. Zastanawiał się: dlaczego nie próbowali się z nim porozumieć? Dlaczego traktowali go w ten sposób? Czego w ogóle od niego chcą? Kim Oni są?
Drzwi otworzyły się w akompaniamencie skrzypiących, ogromnych zawiasów. Weszło dwóch strażników uzbrojonych i czujnych. Patrzyli na niego z niemą dyscypliną w oczach. Ich twarze były nieruchome, nie drgnął nawet jeden mięsień. Wiedział, że nie ma szans wzbudzić w nich choć odrobiny współczucia. Widział jednak, że mimo całej swej potęgi, pocą się. Boją się go i nie wiedzą do czego jest zdolny. Edward uśmiechnął się na tę myśl. Ta chwilowa satysfakcja napełniła go pewnością siebie. Jeszcze go nie pokonali, jeszcze go nie złamali. Cały jego entuzjazm zgasł natychmiast, gdy do jego celi wszedł Obcy w bieli. Przecież mieli go w swojej mocy, a on nic na to nie mógł poradzić. Mogli męczyć go tak długo jak chcieli i na tyle wymyślnych sposobów jakie tylko zdołali sobie wyobrazić, a wiedział, że wyobraźni im nie zabraknie. Obcy obserwował go przez dłuższą chwilkę, potem wyszczerzył dziwnie dłutowate zęby, w grymasie, którego przesłania Edward nawet się nie domyślał. Wydał szybko jakiś niezrozumiały rozkaz. Dwaj strażnicy skinęli głowami w zrozumieniu i wyszli. Edward spojrzał w górę, na swego znienawidzonego oprawcę. Miał ochotę się na niego rzucić i rozszarpać gołymi rękami. Zmęczenie, a może i strach powstrzymały go przed tym. Przed dłuższą chwilkę mierzyli się wzrokiem. Myśliwy i ofiara. Nieludzki myśliwy i bezbronna istota naprzeciw. Z góry przesądzony pojedynek. Powrócili strażnicy. Ciągnęli coś ze sobą. Jakieś dziwne urządzenia. Przywieźli także jakiś podest na kółkach. Rozstawili to wszystko po całej sali i znów stanąwszy przy drzwiach trzymali w pogotowiu swoją dziwną broń.
Wtedy nadeszli. Cały szwadron potworów. Cali odziani w biel. Z zasłoniętymi twarzami. Widać było tylko oczy. Złe oczy. Rzucili się na Edwarda i wierzgającego i krzyczącego przywiązali go do podestu. Ich przywódca, szybko sprawdził mocowanie pasów trzymających Edwarda na uwięzi. Potem wyjął jakieś urządzenie i cienką igłą wkuł się w szyję Edwarda. Ten czuł jak jakiś płyn wpływa bezpośrednio do jego tętnicy szyjnej i szybko rozprzestrzenia się po całym ciele. Poczuł dziwną drętwotę wszystkich członków. Po niecałej minucie całkowicie opadł z sił. Nadal czuł swoje ciało, ale nie potrafił ruszyć nawet palcem. Kilku obcych wniosło instrumenty. Błyszczały metalicznie i złowieszczo. Potem się zaczęło. Trwająca w zasadzie już trzy dni agonia astronauty, miała sięgnąć swojego upiornego apogeum. Ból!
Nacięto jego klatkę piersiową. Ból tak potworny, że nie mógł sobie tego wyobrazić, przeniknął na wskroś wszystkie kończyny. Chciał krzyczeć, ale wrzask uwiązł mu w gardle i wydobył z siebie tylko ciche charknięcie. Obcy kontynuowali pracę, niewzruszeni i zdyscyplinowani. Edward patrzył na nich i tylko co jakiś czas jęknął głośniej. Już prawie nie czuł bólu, pulsował on jedynie tępym ciepłem. Jak oni mogli mu to robić? Jakim cudem wszechświat mógł stworzyć tak bezduszne i potworne istoty? Czuł że umiera, jego ciało mogło wytrzymać, jeszcze kilka godzin podobnych katuszy, ale umysł już się poddał i wiedział, że koniec bliski. Wtedy ktoś niechcący potrącił głowę Edwarda, astronauta mógł zobaczyć po raz ostatni swoje odbicie w lustrze. Nie było już nadziei.
Powoli zamykał swoje ogromne czarne oczy. Widział w lustrze, jak zielonkawo szare łuski na jego twarzy tracą zdrową barwę i stają się śmiertelnie blade. Westchnął jeszcze raz, głębiej zaczerpnął ostatni raz tego obcego powietrza i zmarł.
A istoty zapamiętale kroiły jego ciało by wydobyć jak najwięcej informacji. Później, po przeprowadzeniu badań „zrobili” z Edwarda robota: wszczepili mu „Implant posłuszeństwa”, dali zielony fartuch. Astronauta stał się ich asystentem. Będzie czekał na „badaczy kosmosu”, aby przeprowadzać na nich badania, później być może szykować inwazję na inne planety.
Wszystko w imię nauki, w imię swojej rasy, ale już nieludzkiej...