Jak łatwo się domyślić, fabuła porusza temat upadku państwa - ważny, smutny, a unikany. Tych, którzy słyszeli o tej pozycji, ciekawi jednak pewnie, jak przedstawiona historia ma się do rzeczywistości (minionej oczywiście). Cóż, odpowiedź nie jest prosta. Z jednej strony film jest pełen przekłamań, a z drugiej nie zawiera ich niemal wcale. Jak to możliwe? O, to akurat jest dość proste. Jeśli potraktować "Upadek..." jako kronikę rządów Marka Aureliusza i Commodusa, to błędów jest sporo, zaczynając od tego, że stary cesarz z nieznanych powodów postanowił przekazać władzę swojemu aroganckiemu synowi. Ale jeśli, jak sugeruje tytuł, spojrzeć na niego jak na przedstawienie przyczyn i przebiegu upadku Rzymu na nadzwyczaj dobrym przykładzie Aureliusza i Commodusa, to trudno znaleźć jakieś żenujące błędy, choć jest tu odrobinę, ale w pełni świadomego, przejaskrawienia. Trzeba też przyznać, że ktoś tu naprawdę musiał posiedzieć nad książkami i pozastanawiać się, dlaczego to "nieśmiertelne" imperium upadło, bowiem analiza działania państwa przedstawiona jest z rzadką kinu dokładnością. Nieraz tylko w migawce, ale mamy przedstawione takie czynniki, jak skostnienie religii, upadek moralny i polityczny Senatu, rozrost terytorialny tak daleki, że nikt do końca nie wie, czym się włada i co się tam dzieje, kryzys gospodarczy wymuszający osiedlenie tysięcy barbarzyńców czy upadek pozycji cesarza. Można chyba nawet powiedzieć więcej, film zrezygnował z niewolniczej zgodności historycznej na rzecz zagadnień politycznych, które mogą spotkać każdy kraj, film może więc być podsyłanym politykom do obejrzenia na przestrogę.
"Upadek..." różni się od innych filmów historycznych z tego czasu także sposobem realizacji. Bogu dzięki odchodzi wreszcie od przesłodzonej scenografii, która sprawiała, że nawet tak wybitne obrazy, jak "Ben Hur" czy "Kleopatra" były trochę nierealne. Już na samym początku mamy przedstawienie zabłoconego, zaśnieżonego obozu wojskowego w germańskiej dziurze, co wreszcie wygląda jak autentyczny zabłocony, zaśnieżony obóz wojskowy w germańskiej dziurze. Twórcy filmu nie boją się jednak pokazywać epickiego rozmachu w najlepszym wydaniu. W drugiej części obrazu, kiedy akcja w znacznym stopniu przenosi się do Rzymu, przedstawienie "Urbs Aeterna" spokojnie wytrzymuje porównanie z "Ben Hurem", a scena triumfalnego wjazdu Commodusa do Rzymu należy do najbardziej spektakularnych w dziejach kina. "Upadek..." jako pierwsze z wielkich widowisk historycznych pokazuje też prawdziwą, brutalną przemoc. Bitwa z Germanami naprawdę wygląda na krwawą jatkę (zwłaszcza, że wszyscy żołnierze są prawdziwi, a nie komputerowi jak w "Gladiatorze"), a mamy też jeszcze sceny choćby decymacji, patroszenia czy tortur. Uniknięto jednak niebezpieczeństwa bezsensownego epatowania przemocą i wszystkie "ostre" sceny nie przesłaniają zasadniczej fabuły filmu. No i pojedynek Liwiusza z Commodusem. Czegoś takiego dotąd nie widziałem, genialna scena uformowania ringu przez żołnierzy, świetne aktorstwo i rewelacyjna, żywa praca kamery, wyścig rydwanów z "Ben Hura" może się schować.
"Upadek..." jest także znakomity od strony aktorskiej. W obsadzie mamy parę autentycznych gwiazd, które stworzyły świetne, pełnokrwiste kreacje. Zacząć wypada od starego cesarza Marka Aureliusza granego przez sir Aleca Guinnessa. Spotkałem się z paroma głosami krytykującymi tą kreację wielkiego Aleca, ale zupełnie nie wiem dlaczego. Poza Scofieldem, gdyby oczywiście był trochę starszy, trudno mi wyobrazić sobie innego aktora, który by podołał tej roli, a kreacja Guinnessa jest naprawdę świetna. To głównie dzięki jego spokojnym, stoickim obserwacjom dowiadujemy się, jak głęboko Rzym ulega zepsuciu, nawet gdy sam ledwo rzuci na coś okiem. Znakomity też jest w scenach z Sophią Loren filmowy Marek Aureliusz, łączy bowiem w sobie cechy dwóch ponadczasowych bohaterów Szekspira: kochającego córkę Prospera i muszącego oddać władzę Króla Leara. Jego następca jednak, Tytus Liwiusz (Stephen Boyd) to nieco słabsze ogniwo w aktorskiej stronie "Upadku...". Trudno nawet powiedzieć, żeby Irlandczyk zagrał źle, ale ci, którzy pamiętają jego kapitalną rolę we wzmiankowanym już "Ben Hurze", odczują pewien brak tamtej ikry. Na szczęście jednak zazwyczaj partneruje mu James Mason, w absolutnie szczytowej formie. Jego Tymonides, grecki doradca jeszcze Marka Aureliusza, to jedna z wyrazistszych postaci w filmie. No i oczywiście Commodus, tej roli nie sposób nie kochać, znakomity Christopher Plummer wspiął się tu naprawdę na wyżyny. Jego bohater jest zły, podły, szalony, ale za to jak grany, bez jednego fałszu, wyraziście, ostro, parę scen naprawdę potrafi utknąć w pamięci - pojedynek, rzucanie złota z rydwanu, skakanie po symbolach państwa, wygnanie Liwiusza. Wszystkie to ostre, męskie sceny.
Gorąco polecam każdemu "Upadek Cesarstwa Rzymskiego", gdyż jest to film znakomity pod każdym względem: aktorstwa, scenariuszu, reżyserii, przesłania... i potrafi pozostawić niezatarte wrażenie na lata.zgłoś poprawkę
Jak łatwo się domyślić, fabuła porusza temat upadku państwa - ważny, smutny, a unikany. Tych, którzy słyszeli o tej pozycji, ciekawi jednak pewnie, jak przedstawiona historia ma się do rzeczywistości (minionej oczywiście). Cóż, odpowiedź nie jest prosta. Z jednej strony film jest pełen przekłamań, a z drugiej nie zawiera ich niemal wcale. Jak to możliwe? O, to akurat jest dość proste. Jeśli potraktować "Upadek..." jako kronikę rządów Marka Aureliusza i Commodusa, to błędów jest sporo, zaczynając od tego, że stary cesarz z nieznanych powodów postanowił przekazać władzę swojemu aroganckiemu synowi. Ale jeśli, jak sugeruje tytuł, spojrzeć na niego jak na przedstawienie przyczyn i przebiegu upadku Rzymu na nadzwyczaj dobrym przykładzie Aureliusza i Commodusa, to trudno znaleźć jakieś żenujące błędy, choć jest tu odrobinę, ale w pełni świadomego, przejaskrawienia. Trzeba też przyznać, że ktoś tu naprawdę musiał posiedzieć nad książkami i pozastanawiać się, dlaczego to "nieśmiertelne" imperium upadło, bowiem analiza działania państwa przedstawiona jest z rzadką kinu dokładnością. Nieraz tylko w migawce, ale mamy przedstawione takie czynniki, jak skostnienie religii, upadek moralny i polityczny Senatu, rozrost terytorialny tak daleki, że nikt do końca nie wie, czym się włada i co się tam dzieje, kryzys gospodarczy wymuszający osiedlenie tysięcy barbarzyńców czy upadek pozycji cesarza. Można chyba nawet powiedzieć więcej, film zrezygnował z niewolniczej zgodności historycznej na rzecz zagadnień politycznych, które mogą spotkać każdy kraj, film może więc być podsyłanym politykom do obejrzenia na przestrogę.
"Upadek..." różni się od innych filmów historycznych z tego czasu także sposobem realizacji. Bogu dzięki odchodzi wreszcie od przesłodzonej scenografii, która sprawiała, że nawet tak wybitne obrazy, jak "Ben Hur" czy "Kleopatra" były trochę nierealne. Już na samym początku mamy przedstawienie zabłoconego, zaśnieżonego obozu wojskowego w germańskiej dziurze, co wreszcie wygląda jak autentyczny zabłocony, zaśnieżony obóz wojskowy w germańskiej dziurze. Twórcy filmu nie boją się jednak pokazywać epickiego rozmachu w najlepszym wydaniu. W drugiej części obrazu, kiedy akcja w znacznym stopniu przenosi się do Rzymu, przedstawienie "Urbs Aeterna" spokojnie wytrzymuje porównanie z "Ben Hurem", a scena triumfalnego wjazdu Commodusa do Rzymu należy do najbardziej spektakularnych w dziejach kina. "Upadek..." jako pierwsze z wielkich widowisk historycznych pokazuje też prawdziwą, brutalną przemoc. Bitwa z Germanami naprawdę wygląda na krwawą jatkę (zwłaszcza, że wszyscy żołnierze są prawdziwi, a nie komputerowi jak w "Gladiatorze"), a mamy też jeszcze sceny choćby decymacji, patroszenia czy tortur. Uniknięto jednak niebezpieczeństwa bezsensownego epatowania przemocą i wszystkie "ostre" sceny nie przesłaniają zasadniczej fabuły filmu. No i pojedynek Liwiusza z Commodusem. Czegoś takiego dotąd nie widziałem, genialna scena uformowania ringu przez żołnierzy, świetne aktorstwo i rewelacyjna, żywa praca kamery, wyścig rydwanów z "Ben Hura" może się schować.
"Upadek..." jest także znakomity od strony aktorskiej. W obsadzie mamy parę autentycznych gwiazd, które stworzyły świetne, pełnokrwiste kreacje. Zacząć wypada od starego cesarza Marka Aureliusza granego przez sir Aleca Guinnessa. Spotkałem się z paroma głosami krytykującymi tą kreację wielkiego Aleca, ale zupełnie nie wiem dlaczego. Poza Scofieldem, gdyby oczywiście był trochę starszy, trudno mi wyobrazić sobie innego aktora, który by podołał tej roli, a kreacja Guinnessa jest naprawdę świetna. To głównie dzięki jego spokojnym, stoickim obserwacjom dowiadujemy się, jak głęboko Rzym ulega zepsuciu, nawet gdy sam ledwo rzuci na coś okiem. Znakomity też jest w scenach z Sophią Loren filmowy Marek Aureliusz, łączy bowiem w sobie cechy dwóch ponadczasowych bohaterów Szekspira: kochającego córkę Prospera i muszącego oddać władzę Króla Leara. Jego następca jednak, Tytus Liwiusz (Stephen Boyd) to nieco słabsze ogniwo w aktorskiej stronie "Upadku...". Trudno nawet powiedzieć, żeby Irlandczyk zagrał źle, ale ci, którzy pamiętają jego kapitalną rolę we wzmiankowanym już "Ben Hurze", odczują pewien brak tamtej ikry. Na szczęście jednak zazwyczaj partneruje mu James Mason, w absolutnie szczytowej formie. Jego Tymonides, grecki doradca jeszcze Marka Aureliusza, to jedna z wyrazistszych postaci w filmie. No i oczywiście Commodus, tej roli nie sposób nie kochać, znakomity Christopher Plummer wspiął się tu naprawdę na wyżyny. Jego bohater jest zły, podły, szalony, ale za to jak grany, bez jednego fałszu, wyraziście, ostro, parę scen naprawdę potrafi utknąć w pamięci - pojedynek, rzucanie złota z rydwanu, skakanie po symbolach państwa, wygnanie Liwiusza. Wszystkie to ostre, męskie sceny.
Gorąco polecam każdemu "Upadek Cesarstwa Rzymskiego", gdyż jest to film znakomity pod każdym względem: aktorstwa, scenariuszu, reżyserii, przesłania... i potrafi pozostawić niezatarte wrażenie na lata.zgłoś poprawkę